SYMBOL GROMOWŁADCY
Stalker
To był taki piękny dzień... Świeciło słońce, na niebie ani
chmury. Ćwierkały ptaszki.
– Artur, chodź! – zawołała wesoło z przedpokoju Alicja.
– Już idę! – odparłem z salonu, zapinając nerkę w pasie.
Dziś był dzień festynu, ważny moment dla Alicji, mojej
dziewczyny, gdyż miała prowadzić budkę z preclami. Jej marzeniem
było otworzyć sieć z wypiekami domowej roboty, a ja chciałem ją
w tym wesprzeć, więc w konkursie na najlepsze jedzenie będę ją
popierał całym sercem, całą duszą i głosem wrzuconym do
specjalnej skrzyni. Popędziłem więc do Alicji.
– Ale będzie fajnie, co? – uśmiechnęła się.
– Pewnie. Wierzę w to – odparłem, mierzwiąc jej kasztanowe
włosy, pasujące idealnie do błękitnych oczu.
– Jak myślisz, które precle z mojego menu są najlepsze?
– Bardzo lubię te z serem, ale te klasyczne chyba są najlepsze.
Takie miękkie i zarazem chrupiące. Tylko błagam, nie przesól ich
znowu...
– He, he, jasne.
Idąc ulicą, dotarliśmy do parku. Było tam cudownie. Drzewa
pokryte zielonymi koronami, jasne kwiaty rozpościerały się jak
dywan, po prostu marzenie. Z daleka widać już było stragany, tłumy
ludzi i dmuchany pałac, by dzieci miały jakieś radości.
– Wyspałaś się,
Alicjo? - krzyknął ze straganu z
preclami jej współpracownik.
– Przepraszam, Tadziu, to ostatni raz! – odparła zagadnięta.
– Znowu to samo, już chyba nikt ci nie wierzy, że się nie
spóźnisz.
– A to kto? – sapnął jej kolega.
– To mój chłopak. Artur, poznaj mojego wspólnika, Tadeusza
Jóźwiaka.
– Cześć, miło mi poznać. – Podałem mu rękę w geście
powitania.
On coś odparł niewyraźnie i poszedł obsłużyć dziewczynkę,
która właśnie podeszła kupić precelka.
Jóźwiak był łysawym facetem po pięćdziesiątce, z nadwagą.
Widać było, że lubi tę pracę. Alicja zabrała się do pieczenia,
a on zrobił sobie przerwę na drugie śniadanie. Nie wiedziałem co
robić, więc poszedłem się porozglądać. Nagle z daleka
zobaczyłem sprzedawcę balonów. Nie tych podrabianych, wypełnionych
powietrzem i stojących na plastikowych kijkach, lecz tych pięknych
wypełnionych helem. Uwielbiałem takie balony, więc od razu
wyciągnąłem pieniądze z kieszeni i podbiegłem do sprzedawcy.
Poprosiłem o różowy balonik w kształcie serduszka. Gdy miły
baloniarz mi go wręczył, ruszyłem z powrotem do stoiska z
preclami.
– Cześć, śliczna! Mam coś dla ciebie! – uśmiechnąłem
się, wyciągając do niej rękę z balonem.
–
Czekaj... – Wyjęła z piekarnika gorącą
blachę pełną cudownie pachnących precli z serem. – Co ty tam
masz?
– Sama zobacz.
– Ojej... Serio czasem przesadzasz z tą słodyczą – zaśmiała
się.
– Uroczy balonik dla uroczej dziewczynki.
– O Dżizas... Dziękuję.
Szybki
buziak i oboje byliśmy szczęśliwi. Poszedłem dalej rozglądać
się po atrakcjach festynu. Z daleka zauważyłem małe stoisko.
Nikogo przy nim nie było, oprócz sprzedawcy. Coś mnie zmusiło, by
tam podejść. Okazało się, że było to stoisko z nożami i
pacynkami. Tak, z nożami i
pacynkami. Każda miała logo sześcioramiennego koła, znanego mi
głównie jako Symbol Peruna albo Symbol Gromowładcy z dawnych
wierzeń słowiańskich, którym poświęciłem doktorat.
– Witaj, młody paniczu. – Głos od sprzedawcy, krępego
człowieka w grubym płaszczu, był dziwny – Czego ci potrzeba?
– Chciałbym... Kupić nóż.
– Oczywiście, mamy tego sporo, który ma pan na oku? – Głos
sprzedawcy dobiegł spod szerokiego ronda kapelusza.
– Ten jest fajny... – Wskazałem.
– Dobry wybór... Stal nierdzewna, rękojeść z dębowego
drewna... To będzie dwieście czterdzieści dziewięć złotych i
dziewięćdziesiąt dziewięć groszy.
– O Jezu, nie... A ten?
– Stał węglowa, rękojeść z sosny, dziesięć centymetrów,
sprężynowiec... Dwieście dziewięćdziesiąt dzie...
– Nie... A ma pan może coś tańszego?
– Mam trochę towaru „spod lady”, ale to na pańskie życzenie
– zaśmiał się złowrogo. – Chce pan zobaczyć?
– Chcę.
Sprzedawca wyciągnął zawiniątko. Gdy rozwinął je na stole,
zobaczyłem kilka kolejnych noży. Były wypolerowane i ogólnie
rzecz biorąc, pokaźne.
– Do wyboru, do koloru... He, he, he, he...
– Och. A po ile ten?
– Pięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt dziewięć.
– Może być.
Wręczyłem mu dwa banknoty, a on podał mi nóż.
– Dziękuję, do widzenia.
– Do zobaczenia... – Sprzedawca zaśmiał się złowieszczo i
zniknął w cieniu swojego straganu.
To
było dziwne – pomyślałem.
Spojrzałem na nóż. Był całkiem ładny, miał długie, stalowe
ostrze, żelazną rękojeść wyłożoną gumą tak wyciętą, by się
nie ślizgał w ręce i taki specyficzny układ jak sprężynowiec,
ale jednak nie do końca, bo trzeba było ostrze wyciągać ręcznie.
I niby był to nóż jak każdy inny, ale jednak coś... coś w nim
było. Jednak nie wiedziałem co. Po prostu włożyłem go do
kieszeni. Z daleka widziałem, jak Alicja macha, bym do niej
przyszedł, co natychmiast uczyniłem.
– Wieczorem będzie ogłoszenie wyników! Głosowałeś już? –
spytała, nakładając precla na papierowy talerzyk, by podać go
klientowi.
– O szlag, jeszcze nie. Daj mi sekundę!
Pobiegłem
tam czym prędzej. Na karteczce zapisałem: „najlepsze stoisko:
piekarnia AliTad”
i wrzuciłem do pudełka. Dokładnie w tym samym momencie przyszedł
facet z obsługi i zabrał karton, krzycząc „koniec głosowania!”
i poszedł. Wróciłem do Alicji.
– Już. Zdążyłem...
– To fajnie – uśmiechnęła się. – Masz tu jednego.
Podarowała
mi precla z serduszkiem nakrapianym solą. Uśmiechnąłem się tylko
i wgryzłem w wypiek. Wieczorem ogłoszono wyniki. WygrałaAlicja i
radości było co niemiara. Piekarnia AliTad
otrzymała dofinansowanie z rady miasta na rozwój biznesu, więc tym
bardziej szczęśliwi spędziliśmy wspólnie czas na festynie. Naszą
błogość przerwało jednak tragiczne zdarzenie. Okazało się, że
starsza pani, która zorganizowała imprezę, została znaleziona w
pobliskich krzewach nieprzytomna, z obrażeniami na głowie.
* * *
Dwa miesiące później
Obudziła mnie Alicja. Był szary poranek, ogólnie nieprzyjemnie.
Tylko Alicja dawała mi dzisiaj radość. Niestety nie na długo, bo
obudziła mnie całusem, szeptem: „do zobaczenia wieczorem” i
dźwiękiem zamykanych drzwi. Musiała jechać na drugi koniec
Wrocławia w celach biznesowych. Czekał mnie kolejny nudny dzień...
Wstałem i włączyłem wiadomości. Opowiadano o rosyjskim ataku na
Czeczenię czy czymś takim. Nic nowego, takie informacje miałem
ostatnio co dwa dni. Przemyłem oczy wodą i poszedłem do kuchni
zrobić sobie śniadanie. Zajrzałem do lodówki. Wyciągnąłem trzy
jajka i masło, które już po chwili pływało rozpuszczone na
gorącej patelni. Następnie wbiłem na rozgrzany tłuszcz jajka i
zacząłem mieszać, tworząc tym samym jajecznicę. Mój telefon
zaczął wibrować, odgrywając jednocześnie z głośniczka
ośmiobitową przeróbkę piosenki „Imagine Dragons –
Radioactive”. Szybko odebrałem.
– Synek? Synek?! Artur! – usłyszałem głos ojca.
– Tak, to ja.
– Pamiętasz instrukcje w razie ataku?
– Cooo? Aha, atak bombowy, pamiętam...
– Natychmiast bierz ten plecak ewakuacyjny i wykonaj polecenia!
– Co? Po co, tato?
– Wojna.
Zbaraniałem. Odjęło mi mowę. Wyjrzałem za okno w poszukiwaniu
samolotów. Nic, dzień jak co dzień.
– Tato, o czym ty mówisz? Nic się nie dzieje.
– Tylko z pozoru. Zaczęła się wymiana pocisków nuklearnych
między Rosją i USA.
– Co?!
– W związku z dzisiejszym atakiem na Czeczenię, użyli broni
jądrowej, na co USA natychmiast zareagowało. Teraz nie ma czasu na
wyjaśnienia. W radiu mówią, że pociski już lecą. UCIEKAJ! –
przerwał połączenie.
Wyłączyłem gaz pod patelnią i pobiegłem się ubrać. Nie wiem
skąd pomysł, że Wrocław będzie zbombardowany, ale lepiej dmuchać
na zimne. Zakładając spodnie, słuchałem telewizora.
– Potwierdzone raporty, powtarzam, potwierdzone raporty o
nuklearnych wybuchach w Rostowie nad Donem, Chicago, Las Vegas oraz
Szanghaju. Zostały wystrzelone również pociski do Moskwy, Berlina,
Kansas City oraz... Mój Boże... Warszawy, Łodzi, Gdańska,
Bydgoszczy i Wrocławia... – mówiła przerażonym głosem
prezenterka w TVP Info.
Jezus
Maria, Jezus Maria, JEZUS MARIA! –
krzyczałem w myślach i prawdopodobnie na głos też. Założyłem
plecak, wziąłem skórzaną kurtkę i sięgnąłem po telefon. Na
zewnątrz zaczęły wyć syreny alarmowe. Otworzyłem aplikację z
SMS-ami i wybrałem numer Alicji. Napisałem „uciekaj do kanałów”
i wysłałem. Schowałem aparacik do kieszeni i wybiegłem na schody.
Zapomniałbym o tej walizce –
pomyślałem. Miałem specjalną
walizkę na takie okazje, a w niej zapas wody, jedzenia i dodatkowe
filtry do maski przeciwgazowej, którą miałem w plecaku, plus
towary deficytowe przydatne w takich sytuacjach jak na przykład
zbliżająca się apokalipsa. Mój ojciec był preppersem i nauczył
mnie takiego życia, żeby być gotowym na wszystko. I dlatego razem
przygotowaliśmy sobie te walizki i plecaki. Jak dobrze, że go mam.
Choć może już tylko miałem, bo mieszkał w Warszawie. Szybko
wróciłem po walizkę, po czym wybiegłem z budynku.
Na ulicy panował chaos, ludzie biegali jak szaleni z walizkami i
plecakami, kradli ze sklepów co popadnie i wskakiwali przez
studzienki do kanałów. Po niebie przeleciały dwie rakiety. Daleko
od nas wybuchła pierwsza z nich, dając głośny huk jak sto gromów
z jasnego nieba i oślepiające światło, na szczęście byłem
akurat odwrócony. Ognista chmura dymu w kształcie grzyba, znana
ludzkości głównie pod nazwą „grzyb atomowy”, spowiła niebo.
– Zrobili to! Zrobili to! O, Boże, zrobili to!!! – krzyczeli
ludzie.
Zawiał
gorący wiatr, ulice wypełnił dym i popiół. Zaraz
wybuchnie kolejna bomba – pomyślałem
i podążyłem za uciekającymi. Wszedłem przez studzienkę do
podziemia. Ludzi w śmierdzącym tunelu było coraz więcej. W końcu
ktoś ostatni wskoczył i zasłonił wejście pokrywą. Trzęsąca
się ziemia i kolejny huk jakby piorun strzelił, był znakiem dla
nas, że kolejna bomba wybuchła znacznie bliżej. Fala uderzeniowa
przesunęła się po powierzchni, zrzucając z sufitu pył i resztki
starej zaprawy spomiędzy cegieł. Wszelkie telefony ucichły,
latarki zgasły. Spadły bomby. I już nie można było tego
odwrócić.
* * *
6 miesięcy później
Siedziałem
na skrzyni przy ognisku w pustym tunelu. Od Dnia Wojny minęło pół
roku. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. I w strukturze
społeczeństwa, i na Powierzchni, i u mnie wewnątrz... Na zewnątrz
zresztą też. Ale przede wszystkim w środku. Zaczęły się odzywać
bóle dzieciństwa. Znów zacząłem widzieć w ciemności „rzeczy”.
Myślałem, że to mnie opuściło. Zawsze
byliśmy z tobą. Odejdź.
Chcę być sam. I
cię nie opuścimy, jesteśmy częścią ciebie. Zostawcie
mnie, chcę... Chcesz
tylko jednego: znów zobaczyć Alicję. Zamknij
się. Ona nie żyje, pogodziłem się z tym. Nie
pogodziłeś się, w twoim sercu dalej jest nadzieja, że kobieta
życia wciąż gdzieś jest. Była
daleko poza domem w Dniu Wojny. Nie mogła przeżyć.
Na twoim miejscu bym to sprawdził. ODEJDŹ!
Ucichł. Jego oddech również. Odwiedzały mnie codziennie,
wszędzie. Czułem ich obecność. W ciemności widziałem tylko ich
delikatne zarysy, a w świetle czułem na sobie ich oddech. Żyły.
Znajdywały mnie wszędzie, tylko nie na Powierzchni, dlatego też
tak często tam wychodziłem. Niestety odbijało się to na moim
zdrowiu. Wyciągnąłem z kieszeni starą szmatkę i przyłożyłem
do ust. Solidnie kaszlnąłem krwią, kolejna brudnoczerwona plama
pojawiła się na materiale. Wstałem, dołożyłem do ognia trochę
drewna i podszedłem do innej skrzyni. Wyciągnąłem z niej mój
skórzany płaszcz, torbę z maską przeciwgazową, filtrami oraz
starą strzelbę z amunicją, którą znalazłem kiedyś w piwnicy w
muzeum – jego cała wschodnia ściana runęła, odsłaniając
zagruzowane wnętrze, pełne starych artefaktów przeszłości,
pogrzebanej pod warstwą gruzów, kurzu, tynku i radioaktywnego pyłu.
Założyłem swój płaszcz,
na twarz nasunąłem maskę przeciwgazową typu MC-1, dokręciłem
filtr na lewym boku i zawiesiłem torbę z zapasowymi. Ciążył mi
plecak z butelkami filtrowanej wody i puszkami z kukurydzą. Nogi
chroniły mi zielone kalosze oraz spodnie moro wzmocnione szarymi
kalesonami. Na ręce włożyłem grube rękawice, by chronić się
przed efektami skażenia.
Wziąłem
latarkę i skierowałem się do drabinki prowadzącej na
Powierzchnię. Zacząłem się wspinać. Odsunąłem klapę, a moją
maskę musnął chłodny wiatr. Wyszedłem na popękaną ulicę i
rozejrzałem się. Widok nie był nowy. Na ulicy zalanej śmierdzącymi
trupem wrakami samochodów osiadł wzbity przy wybuchu radioaktywny
pył i resztki tynku plus trochę gruzu ze ściany bloku stojącego
naprzeciwko mojego starego domu. Ruszyłem zatłoczoną drogą na
jeszcze bardziej zatłoczoną ulicę Wyszyńskiego. Z daleka
zobaczyłem częściowo zawaloną wieżę kościoła im. Michała
Archanioła. Tam się właśnie udałem. Było chłodno, jak na
poatomowy klimat. Obawiałem się, że nadchodzi zima nuklearna i
miałem ku temu powody. Pyły, które wzbiły się sześć miesięcy
temu w Dniu Wojny, praktycznie całkowicie zasłoniły Słońce,
przez co dzień niewiele różnił się od nocy, a temperatura
obniżyła się o dobre kilkanaście stopni,
co mogło spowodować, że mróz osiągnie wartość -30°C,
przynajmniej za jakiś czas.
Doszedłem
do parku, który teraz stanowiły wypalone drzewa. Przede mną
jeszcze tylko ścieżka i będę mógł po raz pierwszy odwiedzić
zrujnowaną świątynię. Mijałem czarne kikuty drzew i zwęglone
szkielety osób tak zmęczonych życiem, że na widok grzyba
atomowego nawet nie wstały z ławek. Myślałem o tym, co mi One
dzisiaj mówiły. Fakt, tęskniłem za Alicją, a to że przeżyłem,
było dowodem nie mojego szczęścia, a przekleństwa, bo żyłem bez
niej. Nie wierzyłem, że gdzieś tam jest. To było niemożliwe.
Odepchnąłem
masywne wrota kościoła. Wszedłem i się rozejrzałem. To miejsce
zachowało swój majestat w nienaruszonym stanie, niestety w
przeciwieństwie do samej budowli. Ze szkła w oknach nie zostało
nic. Jeden filar był niebezpiecznie popękany, a w ławkach
siedzieli zwęgleni ludzie, tak śmierdzący zgnilizną, że jeszcze
nigdy takiego smrodu nie czułem, i to przez maskę(!). Przy ołtarzu,
pod ogromnym oknem z metalowymi pasami, rozdzielającymi kiedyś
szkło witrażu, który układał się w kształt patrona tej
świątyni, leżały zwłoki księdza. Podszedłem do niego,
podniosłem mu głowę. Jego rozkładająca się twarz wpatrywała
się we mnie tępo pustymi oczodołami. Wystarczyło dotknąć mu
włosów, by wypadły.
– Fuuu...
–
powiedziałem.
– Co ta radiacja robi z tym wszystkim...
Przypomniałem
sobie, że sam łażę co parę dni po Powierzchni i gdyby ktoś
przyłożył do mnie licznik Geigera, to ten odegrałby pewnie
dziewiątą sonatę Beethovena. Skierowałem się do zakrystii. Po
kilku schodkach wszedłem do pomieszczenia. Zamiast zwęglonych zwłok
kościelnego, czekali tam na mnie... bandyci. Ludzie w maskach
przeciwgazowych, pozszywanych z łat płaszczy, z naszyjnikami z
kości ludzi i dziwnymi tatuażami na odsłoniętych częściach
ciała. Patrzyli na mnie przez chwilę, tak zdziwieni, że im butelki
whiskey wypadły z rąk, tłukąc się o brudną posadzkę. Co za
strata, taki dobry alkohol.
– Zabić!
–
krzyknął
ich dowódca, wyciągając pistolet.
Ja
również złapałem za broń i wybiegłem za drzwi, by zyskać czas
na załadowanie. Odwróciłem się, wycelowałem w pierwszego bandytę
i wystrzeliłem. Ten upadł, krwawiąc i już nie wstał. Wskoczyłem
do pustego konfesjonału. Wycelowałem w kolejnego, lecz chybiłem.
Wyciągnąłem nóż. Ten sam, który kupiłem na festynie osiem
miesięcy wcześniej. Podbiegłem do jednego z bandytów i wbiłem
nóż w nadbrzusze – była to kobieta o tłustych włosach. Jęknęła
i upadła na ziemię. Coś drasnęło mi nogę. Wyrwałem nóż z jej
brzucha i rzuciłem się na napastnika, który właśnie do mnie
strzelił. Zacząłem dźgać jego klatkę piersiową. Gdy osłabł,
wbiłem mu swój nóż w oko, docierając do mózgu.
Wstałem,
ciężko oddychając. Nóż dawał mi siłę. Czasem aż się go
bałem. Ale była to potężna broń, mimo swych niewielkich
rozmiarów. Wróciłem do zakrystii. Zebrałem pozostały alkohol,
wziąłem starą butelkę wody. Zabrałem również papierosy,
amunicję i filtry do masek, po czym opuściłem ruiny kościoła.
* * *
W
nocy myślałem o tym, co mówili mi Oni. Wciąż stawiacie na swoim?
To
jedyna słuszna decyzja, by cię uratować przed szaleństwem. Jakim
szaleństwem? O czym wy mówicie? Umierasz
w środku z tęsknoty za nią. Wcale
tak nie jest. Tak
właśnie jest, my to wiemy. Jesteśmy częścią ciebie... I
ucichły. Pozostał tylko cichy, miarowy oddech.
Wstałem
z brudnego materaca i postanowiłem się rozejrzeć. W korytarzu było
dużo skrzyń, których nie przeszukałem. Z całym tym tunelem była
zabawna historia. Tuż po Dniu Wojny ludzie zaczęli formować się w
małe grupki, które mogło łączyć cokolwiek – religia,
ideologia, pochodzenie itp. I jakoś tak wyszło, że nikt mnie nie
chciał. Zostałem sam w tym tunelu razem z jakimiś skrzyniami. W
jednej urządziłem garderobę, w drugiej łóżko, z trzeciej stół,
czwartą przeznaczyłem na ławkę, ale jednak dużo ich zostało, a
co najlepsze, pełnych. Wziąłem ze stołu lampę łojową,
zapaliłem ją i podszedłem, trzymając w drugiej ręce łom.
Otworzyłem ją z łatwością. Była pełna pacynek. Dziwne, ale
zawsze to coś. Podniosłem jedną. Był to niewielki, różowy
zajączek. Trochę brudny, ale sam byłem nie lepszy. Nałożyłem go
na rękę.
– Dzień
dobry – powiedziałem w jego imieniu cienkim głosem. – Nazywam
się Pan Tuptuś i jestem zajączkiem. Przyszedłem wam dzisiaj
pokazać moje zajęcze sztuczki!
– Możesz
przestać? Czuję się poniżany – odparła pacynka. Pacynka?!
Krzyknąłem.
Szarpnąłem nią, ale ta nie chciała zejść z mojej ręki.
– Przestań,
to boli.
– JEZUS!
KIM TY JESTEŚ!? –
krzyczałem.
– Spokojnie.
Jestem Mobius.
– Ale...
Ale... Ty mówisz!
– Wow,
odkryłeś Amerykę. Teraz gadaj, gdzie jesteśmy?
– W...
kanale.
– Dlaczego?
Pracujesz tu?
– N...
nie, mieszkam.
– Ha,
ha, ha, dobre, mieszkasz w kanale! Dobry suchar, a teraz mów,
dlaczego jesteśmy w kanałach.
– Ja
nie żartuję, naprawdę tu mieszkam. Wszyscy tu mieszkamy.
– Jacy
wszyscy?
– No,
my. Wrocławianie.
– Po co?
– Chcemy się ukryć
przed promieniowaniem. Była wojna atomowa.
– Wojna atomowa? No
cóż, zdarza się, gdy się od lat śpi. Jak dawno temu?
– Sześć miesięcy.
– Niedawno.
Zauważyłem coś. Z pleców wystawała mu
metka.
– A co ty tu masz?
– spytałem.
Zerknąłem. Na metce był Symbol Gromowładcy.
Ten sam, co na pacynkach w sklepie dziwnego sprzedawcy i ten sam, co
na moim nożu. Wyciągając go z kieszeni, spytałem:
– Dlaczego masz ten
sam symbol, który znajduje się na moim nożu?
– Ooooo... Mój
stary nóż... Czy ty go kupiłeś?
– Tak, na festynie.
– Aha, tak, zapewne
u Boruty...
– Kogo?
– Nieważne. Jestem
zmęczony. Chodźmy spać.
– OK...
Wróciłem
na materac, wciąż z pacynką na dłoni. Mobius? Co to może
znaczyć? To
nasz przyjaciel. Ach,
to znowu Wy. Wasz przyjaciel, mówicie? Tak.
Jeśli nie on, to nikt ci nie pomoże odnaleźć twojej zguby. Zguby?
Alicji...
Ucichli.
Nie miałem nic do stracenia. Mogłem spróbować.
Witaj przyjacielu. Co nowego u ciebie?
– Nic nowego,
zamknięto mnie w pacynce i przeżyłem wojnę nuklearną – odparł
Mobius.
Ach, rozumiemy. Jak nasz przyjaciel ruszy
szukać swojej wybranki, wspomóż go, niech nic mu się nie stanie.
To go ochroni przed szaleństwem.
– Dobrze.
Zasnąłem.
* * *
Wstałem z materaca, wciąż z pacynką na
ręce.
– Cześć, Mobius.
– Witaj, jak ci
minęła noc?
– Dobrze, tylko
straszna pacynka przyczepiła mi się do ręki i pragnie mojego noża.
Poza tym wszystko gra.
– Widzę, że
sarkazm masz wrodzony. Czy to nie jest odpowiedni dzień, by znaleźć
tę twoją dupeczkę?
– Ona nie jest
dupeczką. Znaczy... Jest, ale nie w ten sposób. To moja dziewczyna,
mogę zrobić dla niej wszystko.
– Zacznij od jej
odnalezienia.
Nie
byłem pewien. Zawahałem się. Znajdź
ją. Odczepcie
się. Wiemy,
że tego chcesz. Nie
chcę. Chcesz,
czujemy to. Zamknijcie
się. Dobra, idę. Może żyje...
– Dobrze, pójdę.
– Wiedziałem.
Pakuj plecak, idziemy.
– Ale ja nie znam
drogi na Petrusewicza.
– Ja wiem, gdzie
zdobyć mapę kanałów. Chodź.
Spakowałem wszystko, co najważniejsze.
Wyruszyliśmy tunelem z lampą w jednej ręce i nożem w drugiej, a
właściwie to w łapkach różowego zajączka, który wyglądał,
jakby był bardzo przywiązany do mojego oręża śmierci. W sumie
jego imię nawet brzmiało złowrogo – Mobius. Mam wrażenie, że
widziałem to imię kiedyś w gazecie, ale kompletnie nie pamiętam,
w jakim kontekście. Po półgodzinie doszliśmy do zapory z cegieł
i worków z piachem, przy których siedział mężczyzna, mój
rówieśnik. Pamiętałem go z podstawówki, Zbigniew Śruta.
– Śruta! Mogę
przejść? – krzyknąłem.
– Co? O, Artur...
To ty... – spiął się trochę, jakby się przeraził.
– Boisz się mnie?
– C... co? Nie, ja
tylko... Jestem zmęczony. Tiaaa... yyy... Możesz przejść.
Boi
się ciebie. Wszyscy się tu ciebie boją. Ale
dlaczego? Myślą,
że jesteś szalony. Aha,
bo ten introwertyczny zawsze szalony... Wszedłem na teren grupki
Grona Łowców, którzy łazili po kanałach i polowali na szczury.
Ich terenem był średniej długości tunel kanałów z cegieł, z
lampami co dziesięć metrów, zasilanymi dość dużym,
improwizowanym generatorem.
– Podejdź do
niego, on ma mapę – rzekł Mobius, wskazując jakiegoś obdartusa
w grubym płaszczu.
Podszedłem we wskazanym kierunku.
– Dzień dobry, co
pan sprzeda... – przywitałem
się.
– Taaak, dzień
dobry. Co sprzedaję? Różne przedwojenne ciekawostki, kupione od
stalkerów albo znalezione osobiście. Chcesz zobaczyć?
– Właściwie to
tak.
Handlarz
wyciągnął teczkę z papierami, rozłożył ją i pokazał mi jej
zawartość. Znajdowały się tam przedwojenne dokumenty, dziecięce
rysunki, zdjęcia i mapy. Jedna przykuła moją uwagę –
plan kanałów z
nałożonymi nazwami ulic, pod którymi są usytuowane. Cały
Wrocław.
– Skąd masz tę
mapę? – spytałem.
– Znalazłem kiedyś
przy zwłokach jakiejś dziewczynki, w zeszycie pełnym opowiadań.
Gdyby wydała je przed Dniem Wojny, podbiłyby świat – odparł. –
Było ich bardzo dużo.
– Mogę ją kupić?
– Co dasz w zamian?
–
…Butelkę whiskey?
– Z przyjemnością.
Dokonaliśmy wymiany, po czym wyruszyliśmy w
dalszą drogę.
* * *
Doszliśmy
do tunelu, gdzie tuż przy wejściu leżały trzy trupy. Co to jest?
Bandyci,
strzeż się. Dobrze
wiedzieć. Faktycznie, karciany symbol „pik” namalowany krwią na
ścianie był powszechnie używany przez bandziorów wszelkiej maści
w zrujnowanym Wrocławiu. Gwałciciele, mordercy, złodzieje,
oszuści, porywacze i najeźdźcy, wszyscy spod jednego znaku.
Ciekawe, czy trafiłem na tych, co mi zabiorą rzeczy, czy na tych,
co mi odbiorą życie. Wyciągnąłem broń, naładowałem ją.
Wskoczyłem do bandyckiego tunelu. Natychmiast rzucili się na mnie
ludzie w bluzach z nożami i pistoletami, krzycząc „śmierć!!!”.
* * *
Otworzyłem oczy. Leżałem na ziemi. Na sobie
czułem jakiś ciepły płyn. Wstałem. Znajdowałem się na środku
tunelu. Wokół mnie leżały zwłoki zalane krwią, z ranami
ciętymi, poharatane, rozprute, z flakami rozrzuconymi po całym
korytarzu. Spojrzałem na maskotkę. Różowy zajączek, pobrudzony
krwią, uśmiechał się, przytulając nóż.
– Czy ty... Czy
ja... To wszystko...? – odezwałem
się niepewnie.
– Tak. To wszystko
dzięki temu nożowi – odparł wesoło Mobius.
Mobius... teraz już pamiętam. Seryjny
morderca sprzed Dnia Wojny, ubierał się w różowy kostium zajączka
i szedł po ulicach, mordując brutalnie nożem wszystkich, których
spotykał.
– Mobius... już
pamiętam... – szepnąłem.
– Pamiętasz?
– Tak. Ty byłeś
tym...
– Mordercą? Tak. I
aktualnie nie żyję. Moja dusza została umieszczona w pacynce,
dzięki czemu tu jestem.
– Ale... Skąd?
Jak?
– Dowiesz się.
Załamany, ruszyłem dalej. Spojrzałem na
ścianę z Symbolem Gromowładcy namalowanym krwią. Tym samym, co na
Mobiusie i na nożu. Ja go namalowałem.
* * *
Wycieńczony, poraniony i na skraju
szaleństwa, szedłem tunelem. Według mapy niewiele drogi zostało
przede mną. Do kanału pod Petrusewicza miałem dojść jeszcze
dzisiaj. I faktycznie. Po kilku godzinach dotarłem. Stanąłem przed
ceglaną ścianą z drzwiami z żelaza. Byłem wyczerpany. Pacynka na
mojej ręce, o splamionych krwią łapkach, odbierała mi siły.
Dusza tego człowieka opanowywała mnie.
Zastukałem do drzwi. Nikt nie otworzył.
Zapukałem jeszcze raz. Ponownie, żadnej reakcji. Tak bardzo
chciałem spać. Usiadłem. Zakręciło mi się w głowie. Nagle
drzwi się otworzyły. Z jasnego światła lamp elektrycznych wyłonił
się anioł. Stał w podartej koszuli w kratę, brudnej szarej
czapce, spod której wyłaniały się kasztanowe włosy, tak idealnie
pasujące do błękitnych oczu... Uśmiechnąłem się.
– Artur... –
szepnął anioł.
– Alicja... –
odparłem.
I zemdlałem.
* * *
Ponownie
obudziłem się w czerwonej kałuży. Wiedziałem, co to oznacza.
Natychmiast wstałem, rozejrzałem się. Wokół mnie leżały trupy
w tunelu. Cały kanał pod Petrusewicza leżał rozbebeszony,
rozpruty i pocięty. Spojrzałem na młode ciało kobiety obok mnie,
kasztanowe włosy były zlepione krwią. Oczy wypełniły mi łzy. To
ona – szepnął
głos.
– Nie... nie, nie,
nie, nie, NIE! – krzyczałem.
Spojrzałem na zwłoki dziewczyny obok mnie.
Piękna jej twarz wykrzywiona była w strachu, poplamiona krwią. Na
ścianach wszędzie namalowane były moją ręką Symbole
Gromowładcy.
– NIE! CO TY
ZROBIŁEŚ!? – krzyczałem
przez łzy na pacynkę, która zatknięta na mojej ręce przytulała
nóż i uśmiechała się...
– Co my zrobiliśmy
– szyderczo mnie poprawił – Ja, ty i nóż.
– Nie, nie! To tylko ty! Zostaw mnie!
ODEJDŹ!
Wyrwałem mu nóż i odciąłem sobie nim
dłoń, na którą założona była pacynka z duszą Mobiusa. Ciemne
postacie zmaterializowały się wokół mnie, zaczęły tańczyć i
śpiewać chorały.
– Przestańcie! – krzyczałem.
Rzuciłem się do drabinki prowadzącej na
Powierzchnię. Wspiąłem się po niej i odsuwając klapę
studzienki, wyskoczyłem na skażoną ulicę. Potwory mnie zostawiły.
Wszystko jest takie dziwne! Dlaczego? Dlaczego to spotyka mnie? Nie
jestem szaleńcem, nie jestem szaleńcem, o Boże! Położyłem się
na ziemi. Chciałem umrzeć. Byłem taki zmęczony... Ręka bez dłoni
mocno krwawiła. Wiał przeszywający wiatr, a ja nie miałem nawet
kurtki, nie mówiąc już o masce przeciwgazowej czy choć czapce.
– He, he, he, witaj, młody paniczu. –
Znałem ten głos. Sprzedawca spod znaku Symbolu Gromowładcy.
– Kim jesteś? Dlaczego mi to robisz?
– Sam sobie to zrobiłeś.
Zobaczyłem go w pełnej okazałości. Na
twarzy miał maskę taką, jak nosili lekarze podczas epidemii
Czarnej Śmierci, z dziobem wypełnionym ziołami i olejkami. Z palta
wyrastały czarne skrzydła, zaś spod kapelusza wystawały rogi.
– Jestem Boruta, diabeł dawnej Polski.
Wysłannik piekieł, pan życia i śmierci ludzi ku temu wybranych.
Jesteś jednym z nich.
– Bo... Boruta... Diabeł.
– Już, spokojnie, dziecko. Już możesz
spokojnie odejść. Zasługujesz na odpoczynek.
– Ale Mobius...
– Mobius cię opętał. To były jego
czyny, nie twoje.
– Pochodził z twojego sklepu!
– Grzesznicy muszą odbyć pokutę na
Ziemi, by móc potem śpiewać radosne hosanna w Niebiosach.
– To w końcu... Bóg czy Perun?
– Wszyscy są w jednej osobie. Twoje winy
zbytniego przywiązania do przeszłości zostały odkupione. Możesz
odejść.
Boruta zniknął. Z nieba zaczął prószyć
śnieg. Czułem, jak od wnętrza zjada mnie promieniowanie.
Umierałem. Podniosłem na chwilę głowę, by jeszcze raz zobaczyć
rodzinne miasto. Szarobure ruiny i kości ludzi się przemieniały.
Wrocław znów stawał się jasny i spowity słońcem, ludzie
wstawali i się śmiali.
– Witaj w Niebie – usłyszałem.
Wstałem. Obejrzałem się. Właścicielem
witającego mnie głosu był anioł. Alicja...
Moje stare opowiadanie, opublikowane na https://www.wirusliteracki.pl/, gdzie możecie znaleźć parę innych, ciekawych opowiadań. Co myślicie? Zapraszam do komentarzy 😄.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz