Jęknęła syrena alarmująca, że krata zostaje otworzona. Dwóch strażników wprowadziło szpakowatego mężczyznę pod czterdziestkę, zakutego w kajdany i zapakowanego w pomarańczowy kombinezon więzienny, do sali spotkań. Posadzili go na krześle przed taflą lustra, sami usiedli przy biurku pod ścianą. Wciśnięcie guzika wyłączyło tryb fenicki i szpakowaty więzień mógł w końcu zobaczyć, kto był po drugiej stronie.
- No proszę, nic się nie zmieniłeś odkąd cię tu wpakowali! - usłyszał z głośniczka. - Myślałem że jak to więzienie, to sobie dorobisz jakąś ładną dziarę, co?
- Dorobiłem, tylko żeby ją zobaczyć musisz mi ściągnąć spodnie i possać.
Mężczyzna po drugiej stronie wstał i trzepnął dłonią w blat. Strażnik zareagował groźnym łypnięciem. Mężczyzna dalej mierzył więźnia burzliwym wzrokiem, ale zaraz złagodniał i wybuchnął gromkim śmiechem.
- Och, hoho! Ty to zawsze umiałeś mnie rozbawić, Roquefort...
Tak jest, szpakowatym więźniem, który rozmawiał z tajemniczym mężczyzną, był ojciec naszego bohatera - więzień nr 8548-6411, niejaki Marcell Roquefort.
- Ech... Czego ty ode mnie chcesz, Garfunkel?
Simon Garfunkel, bo to on siedział po drugiej stronie szkła w sali spotkań, długo już się znał z Marcellem. Odwiedzał go co jakiś, gdy przyjeżdżał ze wsi Saint-Mihiel (do czasu gdy nie została włączona do Paryża - od wtedy po prostu z dzielnicy Saint-Mihiel), choć nigdy Marcell sobie tego nie życzył.
- Dobrze wiesz, Roquefort, czego chcę. Przywitać się ze starym kumplem! Chciałem przyjść jak tylko cię tu wpakowali, ale się nie dało, to jestem teraz.
- Musiałeś?
- No oczywiście! Jak mógłbym nawet pomyśleć, by nie?
- Mhm. A pomyślałeś, by mi oddać tego tysiaka, co go pożyczyłeś trzy lata temu?
- Aha, widzisz, no... Nie pozwolili mi...
- Zapomniałeś, co?
- Nie, ja naprawdę, um...
- Zapomniałeś. Ech, kiedyś to ty prostego karku zapomnisz... - Marcell przymknął oczy ze zmęczenia. Kiedy znów je otworzył, zauważył coś bardzo dziwnego.
Simon zniknął.
- Eee... Umm...
Powoli wstał i zaczął się rozglądać. Sala za szkłem była pusta, oświetlał ją tylko jeden reflektor, rzucający światło na większość podłogi i przeciwległą ścianę, gdzie były drzwi.
- Co się dzieje? - Jeden ze strażników wcisnął papierosa do popielniczki i wstał, trzymając pałkę w prawej dłoni. - Gdzie ten człowiek?
- Nie wiem, zniknął!
Strażnik wyszedł przez drzwi i poszedł na drugą stronę szkła, drugi pochwycił Marcella za ramiona i przytrzymał na krześle.
Pierwszy zjawił się po drugiej stronie sali spotkań, spojrzał jak wryty na podłogę.
- Leży tu! Martwy... Cholerny sukinsynu, na naszych oczach...! Jak ty mu skręciłeś kark?!
Drugi strażnik solidnie przyłożył Marcellowi kilka razy.
- Za to że syn zamordował, to była ulga, ale teraz to ci się dostanie!
- Ale... To... Nie... Ja! - krzyczał Marcell, już czując jak mu rosną guzy. Wtem pierwszy strażnik też dziwnie wykręcił głowę, coś chrupnęło i upadł.
- Co... Co do...? - Drugi strażnik też był tego świadkiem. - Co tu się dzieje?
Ten nawet nie skręcił karku, najzwyczajniej w świecie zemdlał.
Roquefort został sam żywy.
Tętno mu przyśpieszyło, kark zlał zimny pot. Spojrzał na bransoletkę na lewej ręce (WARWatch 3000, urządzenie wydawane każdemu więźniowi, które monitoruje jego stan i najbliższego otoczenia. Oprócz funkcji przydatnych dla więzieniów, jak zegarek, pozwalało też strażnikom sprawdzać czy ktoś nie ucieka, co by naturalnie zwiększyło prędkość bicia serca czy temperaturę wokół). Czternaście minut po szesnastej. Jego tętno wahało się wokół 95 uderzeń na minutę. Był zestresowany, ale daleko było jeszcze do tej niebezpiecznej dla niego i wszystkich w okolicy...
Znów syrena alarmowa dała krótki sygnał, tym razem że skończył się czas odwiedzin. Zaraz otworzy się brama i będzie musiał być wyprowadzony przez strażników, którzy przecież leżeli w bezruchu.
- Cholera... Cholera, cholera, cholera! The King!
Marcella otoczyła różowa aura. Wyrosła za nim potężna postać przypominająca robota, wyższego i bardziej tęgiego niż więzień, w barwach ciemnego różu i oliwkowej zieleni. Na piersi błyszczało czerwone serce z robocią twarzą na środku.
Stand przeszedł kilka metrów i podniósł zwłoki strażnika, siłą naprostował mu kark do normalnej pozycji, a gdy zapalił zieloną lampkę na swoim czole i puścił ciało, ono nadal stało w miejscu. Kolana Marcella nieco się ugięły.
Telekineza z transferem ciężaru na barki użytkownika - to była główna umiejętność The King.
Martwy strażnik powoli zaczął stawiać kroki. Przy odpowiedniej konfiguracji nacisków piersi, napięć i rozpięć mięśni itd. wyglądało to całkiem realistycznie, choć drętwo.
Krata się podniosła, żelazne drzwi rozsunęły. Truchło powoli wyszło pierwsze, a za nim Marcell.
- Wszystko w porządku? A gdzie Joffer? - Wtem zjawił się kolejny strażnik.
Kolejne kropelki potu zjawiły się na czole Marcella, tętno delikatnie podskoczyło. Skupił się jak mógł, by odpowiednio poruszać strunami głosowymi i wyciskać powietrze z płuc, by w końcu martwy strażnik niemrawo wydukał:
- Ma... sprawę... na pół godziny...
- A, to w porządku. Idźcie.
Prowadzone przez Marcella zwłoki odprowadziły go pod celę. Biedny Marcell, nie zauważył że w sali pozostał jeden cień więcej, niż powinien.
- No proszę, nic się nie zmieniłeś odkąd cię tu wpakowali! - usłyszał z głośniczka. - Myślałem że jak to więzienie, to sobie dorobisz jakąś ładną dziarę, co?
- Dorobiłem, tylko żeby ją zobaczyć musisz mi ściągnąć spodnie i possać.
Mężczyzna po drugiej stronie wstał i trzepnął dłonią w blat. Strażnik zareagował groźnym łypnięciem. Mężczyzna dalej mierzył więźnia burzliwym wzrokiem, ale zaraz złagodniał i wybuchnął gromkim śmiechem.
- Och, hoho! Ty to zawsze umiałeś mnie rozbawić, Roquefort...
Tak jest, szpakowatym więźniem, który rozmawiał z tajemniczym mężczyzną, był ojciec naszego bohatera - więzień nr 8548-6411, niejaki Marcell Roquefort.
- Ech... Czego ty ode mnie chcesz, Garfunkel?
Simon Garfunkel, bo to on siedział po drugiej stronie szkła w sali spotkań, długo już się znał z Marcellem. Odwiedzał go co jakiś, gdy przyjeżdżał ze wsi Saint-Mihiel (do czasu gdy nie została włączona do Paryża - od wtedy po prostu z dzielnicy Saint-Mihiel), choć nigdy Marcell sobie tego nie życzył.
- Dobrze wiesz, Roquefort, czego chcę. Przywitać się ze starym kumplem! Chciałem przyjść jak tylko cię tu wpakowali, ale się nie dało, to jestem teraz.
- Musiałeś?
- No oczywiście! Jak mógłbym nawet pomyśleć, by nie?
- Mhm. A pomyślałeś, by mi oddać tego tysiaka, co go pożyczyłeś trzy lata temu?
- Aha, widzisz, no... Nie pozwolili mi...
- Zapomniałeś, co?
- Nie, ja naprawdę, um...
- Zapomniałeś. Ech, kiedyś to ty prostego karku zapomnisz... - Marcell przymknął oczy ze zmęczenia. Kiedy znów je otworzył, zauważył coś bardzo dziwnego.
Simon zniknął.
- Eee... Umm...
Powoli wstał i zaczął się rozglądać. Sala za szkłem była pusta, oświetlał ją tylko jeden reflektor, rzucający światło na większość podłogi i przeciwległą ścianę, gdzie były drzwi.
- Co się dzieje? - Jeden ze strażników wcisnął papierosa do popielniczki i wstał, trzymając pałkę w prawej dłoni. - Gdzie ten człowiek?
- Nie wiem, zniknął!
Strażnik wyszedł przez drzwi i poszedł na drugą stronę szkła, drugi pochwycił Marcella za ramiona i przytrzymał na krześle.
Pierwszy zjawił się po drugiej stronie sali spotkań, spojrzał jak wryty na podłogę.
- Leży tu! Martwy... Cholerny sukinsynu, na naszych oczach...! Jak ty mu skręciłeś kark?!
Drugi strażnik solidnie przyłożył Marcellowi kilka razy.
- Za to że syn zamordował, to była ulga, ale teraz to ci się dostanie!
- Ale... To... Nie... Ja! - krzyczał Marcell, już czując jak mu rosną guzy. Wtem pierwszy strażnik też dziwnie wykręcił głowę, coś chrupnęło i upadł.
- Co... Co do...? - Drugi strażnik też był tego świadkiem. - Co tu się dzieje?
Ten nawet nie skręcił karku, najzwyczajniej w świecie zemdlał.
Roquefort został sam żywy.
Tętno mu przyśpieszyło, kark zlał zimny pot. Spojrzał na bransoletkę na lewej ręce (WARWatch 3000, urządzenie wydawane każdemu więźniowi, które monitoruje jego stan i najbliższego otoczenia. Oprócz funkcji przydatnych dla więzieniów, jak zegarek, pozwalało też strażnikom sprawdzać czy ktoś nie ucieka, co by naturalnie zwiększyło prędkość bicia serca czy temperaturę wokół). Czternaście minut po szesnastej. Jego tętno wahało się wokół 95 uderzeń na minutę. Był zestresowany, ale daleko było jeszcze do tej niebezpiecznej dla niego i wszystkich w okolicy...
Znów syrena alarmowa dała krótki sygnał, tym razem że skończył się czas odwiedzin. Zaraz otworzy się brama i będzie musiał być wyprowadzony przez strażników, którzy przecież leżeli w bezruchu.
- Cholera... Cholera, cholera, cholera! The King!
Marcella otoczyła różowa aura. Wyrosła za nim potężna postać przypominająca robota, wyższego i bardziej tęgiego niż więzień, w barwach ciemnego różu i oliwkowej zieleni. Na piersi błyszczało czerwone serce z robocią twarzą na środku.
Stand przeszedł kilka metrów i podniósł zwłoki strażnika, siłą naprostował mu kark do normalnej pozycji, a gdy zapalił zieloną lampkę na swoim czole i puścił ciało, ono nadal stało w miejscu. Kolana Marcella nieco się ugięły.
Telekineza z transferem ciężaru na barki użytkownika - to była główna umiejętność The King.
Martwy strażnik powoli zaczął stawiać kroki. Przy odpowiedniej konfiguracji nacisków piersi, napięć i rozpięć mięśni itd. wyglądało to całkiem realistycznie, choć drętwo.
Krata się podniosła, żelazne drzwi rozsunęły. Truchło powoli wyszło pierwsze, a za nim Marcell.
- Wszystko w porządku? A gdzie Joffer? - Wtem zjawił się kolejny strażnik.
Kolejne kropelki potu zjawiły się na czole Marcella, tętno delikatnie podskoczyło. Skupił się jak mógł, by odpowiednio poruszać strunami głosowymi i wyciskać powietrze z płuc, by w końcu martwy strażnik niemrawo wydukał:
- Ma... sprawę... na pół godziny...
- A, to w porządku. Idźcie.
Prowadzone przez Marcella zwłoki odprowadziły go pod celę. Biedny Marcell, nie zauważył że w sali pozostał jeden cień więcej, niż powinien.
* * *
Sunąc po ścianie Munster sobie cicho dukał:
- C-Comte... Mojego je-jedynego Comte... Zabił z zi-zi-zimną krwią, młody Roquefort... Nie spodziewałem się, że ma S-Standa, stary Ro-Roquefort... Ale to nie przeszkodzi w mojej ze-zemście! Wyniszczę młodemu staruszka, złamię go me-mentalnie, zrzucając na niego winę za ś-śmierć ludzi wokół, a na koniec jego samego za-zabiję...
Pomknął do drzwi na salę obiadową. Więzień nr 8548-6411 siedział przy stoliku pod ścianą, jedyną osobą obok niego był muskularny mężczyzna o różowych włosach w czarne kropki. To będzie dobry cel.
- Co tu się dzieje? Gdzie teraz jestem? Jak ja skończę? Niech Los przeklnie tego chłopaka i jego Req...! - Szaleńczy bełkot mężczyzny przerwał trzask skręconego karku. Upadł martwy na podłogę.
Marcell zamarł ze szparagami w ustach. Zlany potem, powoli spojrzał na ciało obok siebie. "To się znowu stało...! Czy mój Stand to robi nieświadomie? Nie, moje tętno jest jeszcze w porządku, choć teraz wzrasta... 7, 14, 21... Muszę stąd zniknąć zanim...!", w pół myśli przerwał mu donośny wrzask:
- MORDERCAAA!!!
Zaczęli go otaczać nie tylko uzbrojeni strażnicy, gotowi do pojmania go i wsadzenia do celi pod ostrym rygorem, ale i wściekli więźniowie, gotowi zabić, by nie mieć szaleńca wśród swoich. Marcell przywołał The King.
- Proszę, ja nie mam nic z tym wspólnego, nie zbliżajcie się do mnie!
Przyspieszył mu oddech. Tętno podskoczyło mu do 102 uderzeń na minutę i rosło. 103, 104, 105...
- Cholera, cholera, cholera! The King!
- C'EST BONANANANANANANA!
Odrzucenie od siebie kilku atakujących nie tylko nie pomogło, a wręcz przeciwnie - tętno wzrastało jeszcze szybciej. A jeżeli przekroczy granicę...
- 111, 112, 113... - Monitorował to cały czas, bijąc więźniów i strażników wokół. - 114, 115, 116... - Było coraz bliżej. Zaczął tracić kontrolę nad Standem, a z nosa pociekła mu krew. - 117, 118, 119... - Oczy The King zalśniły szkarłatem. - 120.
Marcell stracił przytomność, a Stand wszedł w tryb Berserk.
- T-To nie wróży do-dobrze... - mruknął Munster, przemykając w stronę wyjścia.
- C-Comte... Mojego je-jedynego Comte... Zabił z zi-zi-zimną krwią, młody Roquefort... Nie spodziewałem się, że ma S-Standa, stary Ro-Roquefort... Ale to nie przeszkodzi w mojej ze-zemście! Wyniszczę młodemu staruszka, złamię go me-mentalnie, zrzucając na niego winę za ś-śmierć ludzi wokół, a na koniec jego samego za-zabiję...
Pomknął do drzwi na salę obiadową. Więzień nr 8548-6411 siedział przy stoliku pod ścianą, jedyną osobą obok niego był muskularny mężczyzna o różowych włosach w czarne kropki. To będzie dobry cel.
- Co tu się dzieje? Gdzie teraz jestem? Jak ja skończę? Niech Los przeklnie tego chłopaka i jego Req...! - Szaleńczy bełkot mężczyzny przerwał trzask skręconego karku. Upadł martwy na podłogę.
Marcell zamarł ze szparagami w ustach. Zlany potem, powoli spojrzał na ciało obok siebie. "To się znowu stało...! Czy mój Stand to robi nieświadomie? Nie, moje tętno jest jeszcze w porządku, choć teraz wzrasta... 7, 14, 21... Muszę stąd zniknąć zanim...!", w pół myśli przerwał mu donośny wrzask:
- MORDERCAAA!!!
Zaczęli go otaczać nie tylko uzbrojeni strażnicy, gotowi do pojmania go i wsadzenia do celi pod ostrym rygorem, ale i wściekli więźniowie, gotowi zabić, by nie mieć szaleńca wśród swoich. Marcell przywołał The King.
- Proszę, ja nie mam nic z tym wspólnego, nie zbliżajcie się do mnie!
Przyspieszył mu oddech. Tętno podskoczyło mu do 102 uderzeń na minutę i rosło. 103, 104, 105...
- Cholera, cholera, cholera! The King!
- C'EST BONANANANANANANA!
Odrzucenie od siebie kilku atakujących nie tylko nie pomogło, a wręcz przeciwnie - tętno wzrastało jeszcze szybciej. A jeżeli przekroczy granicę...
- 111, 112, 113... - Monitorował to cały czas, bijąc więźniów i strażników wokół. - 114, 115, 116... - Było coraz bliżej. Zaczął tracić kontrolę nad Standem, a z nosa pociekła mu krew. - 117, 118, 119... - Oczy The King zalśniły szkarłatem. - 120.
Marcell stracił przytomność, a Stand wszedł w tryb Berserk.
- T-To nie wróży do-dobrze... - mruknął Munster, przemykając w stronę wyjścia.
* * *
Kilka minut wcześniej, przed budynkiem więzienia
- No mówiłam. Nie martw się, René i Leo są bardzo mili. Z ich Standami szybko i łatwo przeszukacie dom tej twojej Brie, może znajdziecie jakieś wskazówki - mówiła do telefonu Betty. - Potem wróćcie do Glitter & Gold i na nas czekajcie. Ja i Charles mamy coś ważnego do załatwienia... Słuchaj, naprawdę muszę kończyć!
Sprawa była faktycznie ważna. W obecnej sytuacji Urgent France potrzebowała swojego lidera. Lidera - a nie jego zastępcy, którym był Charles. Los chciał, by był nim akurat ojciec ich nowego przyjaciela, Marcell. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę z istnienia Je M'amuse, czy czuł to w taki sam sposób, jak Betty czuła obecność Standów jej rodzeństwa.
- Co tam? - spytał Charles.
- Jean dzwonił, pytał o bliźniaki. Dobra, jaki jest plan?
- Przychodzimy jak gdyby nigdy nic, przedstawiając się recepcjonistce podam jej dłoń i kiedy ona odpowie, wtedy wpuszczam w nią eliksir otumaniający, to jej wmówimy że byliśmy umówieni na spotkanie z Marcellem. Idziemy go zobaczyć, on likwiduje strażników, pakujemy go do szuflady i...
- Czekaj! Czujesz to?
- Co?
- Rozejrzyj się.
Zaczęli lustrować swoje otoczenie. Wiele malutkich przedmiotów wokół, jak kamyki czy długopisy z kieszeni strażników, zaczęło się unosić się w powietrze. Charles wyglądał na zestresowanego.
- Myślisz... Myślisz że...?
- Prawdopodobnie tak. Marcell musiał nie wytrzymać jakiegoś napięcia i aktywował mu się tryb Berserk. Nie wiem, czy nie walczy z kimś właśnie w tej chwili. A niech to wszystko szlag trafi... Co teraz?
- Zamykają drzwi. Szybko! Venom of Venus!
- Tonight Josephine!
Odepchnęli kilku strażników i oślepili, czy to wyciągając ich oczy w szufladach, czy solidnie raniąc kolcami. Następnie jedno tylko uderzenie Standa Betty w kratę z wypełnieniami z pleksiglasu wystarczyło, by wysunąć szufladę grubości tej osłony i zostawić odpowiednią dziurę do wejścia.
Wkroczyli do środka, gdzie rzuciło się na nich kolejnych dwóch strażników. Charles chwilę się siłował ze swoim, a gdy Betty zamieniła swojego w stos szuflad, to paroma uderzeniami pozbyła się też tego drugiego. Nikt inny już nie atakował, a nawet gdyby chcieli, to był problem - każdy w holu zaczął się unosić, naszą dwójkę wliczając.
- Ale mu wzrósł zasięg... Co się może tam dziać? - Betty chwyciła się poręczy schodków, by przypadkiem gdzieś nie polecieć. - Uważaj!
Charles, trzymający się z kolei za przytwierdzoną do ściany ławkę, uchylił głowę przed lecącym na nią monitorem komputera. Ten roztrzaskał się o ścianę, ale okruchy nie spadły, tylko poleciały dalej, w stronę toalet.
- Możliwe, że ktoś z Équipe wiedział kim jest i go tu znalazł... Musimy się przedrzeć i wstrzyknę mu płyn uspokajający. Gdzie jest najbardziej wyśrodkowane pomieszczenie męskiej części? - Charles złapał przelatujący obok plan więzienia. - Aha. Stołówka... Tam się dostańmy. Tylko rozglądaj się, bo gdy The King wejdzie w tryb Berserk to wszystko wokół może zamienić się w pocisk.
- To samo tyczy się cieb... Ała! - Oberwała w głowę czymś twardym. Okazało się, że był to stary, ciężki jak karimata wojskowa body pillow. - Fuj... Chodźmy stąd lepiej. Złap się mnie. Tonight Josephine!
Stand wyskoczył zza Betty i zaczął tworzyć szuflady na ścianach i suficie, łapać się za uchwyty, przesuwać się z ich pomocą i dematerialiaiwać je, zanim wejdą we władanie The King i zaczną atakować wszystko wokół. Tym sposobem Betty i Charles, który w ostatniej chwili złapał się za jej sznurówkę, powoli przesuwali się po korytarzu.
- Jak myślisz, jak poradził sobie Marcell przez ten czas? - spytał Charles.
- Nie mam pojęcia i na razie nie mam siły o tym myśleć... Aj! - Betty paroma ruchami odbiła lecące w jej stronę długopisy, szybkie jakby wystrzelone z procy. Próbując ich uniknąć, Charles gwałtownie się odchylił, niechcący rozwiązując sznurówkę której się trzymał. Czarny glan spadł i wystrzelił kilkanaście metrów w dal - O tym właśnie mówię... Zobacz, ktoś tam jest! - Wskazała korytarz na zachód.
- Strażnik! Ale spokojnie, nieprzytomny, chyba się musiał ude... - Zobaczył kawałek kraty wbity w jego potylicę. - Dobra, nie żyje. Zbliżamy się do części więziennej męskiej.
W tym momencie zza tego samego zakrętu, zza którego wyleciały zwłoki strażnika, wyjrzało dwóch ludzi, jeden tęgi i łysy, drugi chudy i owłosiony. Chudy zaśmiał się cicho.
- Nyehehehe... Strażników więcej...! Mmhahuha... Ledwo się utrzymują...
Okazało się, że ani jeden ani drugi nie ma problemu z poruszaniem się po przestrzeni objętej działaniem telekinetycznej mocy The King. Ten mały miał długie i twarde paznokcie, pozakręcane jak haki. Wbijał je w ścianę i dreptał po niej niczym pająk. Ten drugi w podobny sposób używał dwóch łomów.
- Nie mam teraz na to czasu, przygłupy! - krzyknęła Betty. - Charles, kołysanka!
Odwinęła się skóra na jego palcach.
- Gotowe!
- Tonight Josephine!
Na ścianie dokładnie naprzeciw sunących po korytarzu więźniów pojawiła się szuflada. Charles zaraz do niej wskoczył, a gdy tylko to się stało, szuflada wystrzeliła jak z armaty. Uderzyła obu więźniów frontalnie, tęgi puścił łomy a chudy złamał wszystkie paznokcie i zaczął krwawić. Nadszedł czas na finisz.
- Venom of Venus!
Kolce z jego palców wbiły się w skóry więźniów i wpuściły tajemną mieszankę usypiającą. Stand Charlesa nie pozwalał mu na tworzenie fantastycznych eliksirów, tylko takich których skład zna, czyli faktycznie istniejących i z pewnością działających. Jednak nie było na świecie drugiej takiej farmaceutki jak jego droga babcia, nikt nie stworzył tylu płynów o niesamowitych właściwościach jak ona, to właśnie jej zawdzięczał swoją wiedzę chemiczną i umiejętności tworzenia własnych płynów. Mikstura wprowadzania w dwutygodniową śpiączkę to był jednak jeden z najstarszych przepisów jego babci, który naprawdę cenił w takich sytuacjach.
- No... To teraz sobie pośpią...
Śpiący królewicze odlecieli pod ścianę kolejnej "przecznicy" korytarzy. Wtem głowy obu zmiażdżyła wielka kuchenka elektryczna.
- Cholera... Łap się mnie, Grisloup, tylko tym razem nie za buta! Moja ulubiona para, przecież tamtego już nie znajdę...
- No przepraszam! - Tym razem chwycił ją pewnie za kostkę, żeby nie spaść.
- Nie przepraszaj, tylko wiejmy stąd! Do jadalni! Ta kuchenka świadczy, że to już blisko.
Po uchwytach szuflad polecieli dalej.
- Ta kuchenka, która teraz nas goni? - spytał Charles, oglądając się na wielkie żelastwo mknące za dwójką.
- CO?!
Betty obróciła się tak gwałtownie, że Grisloup ześlizgnął się z niej razem z jej skarpetką. Poczuł, jak miota nim znana mu już moc The King. Z wrażenia aż mu spadły okulary.
- Tonight Josephine!!! - wrzasnęła Black, zlewając deszcz pięści Standa na kuchenkę, która spokojnie by ich mogła zmiażdżyć. Tak samo z resztą jak zrobiła z więźniami.
- AAALCAZAAAR!!! - równie głośno wrzeszczał jej Stand.
Kuchenka rozpadła się na dziesiątki szuflad. Choć nadal stanowiły zagrożenia, to już nie tak duże, tym bardziej że się podzieliły i tylko połowa okładała Betty, druga zaś pomknęła za robiącym mimowolnie ładne salta w powietrzu Grisloupem.
Uderzył o zamknięte drzwi jadalni. Zamknięte, ale nie na długo, bo metalowe szuflady zaraz je wywaliły i wpadł na prawie pustą salę, nie licząc trupów i celu ich przybycia.
Marcell, bo to o nim mowa, leżał na środku stołówki, półprzytomny. Nad nim, z rozłożonymi rękami, stał The King. Jego lśniące czerwienią oczy dawały znać, że tryb Berserk przechodzi swoją najcięższą fazę.
Ale nie to było teraz najważniejsze. Charles kątem oka zobaczył żółte bąble krążące po części kuchennej. Żółte bąble, a tuż obok nich sypiące iskrami pourywane kable po kuchence elektrycznej. "Te bąble... To musi być olej! Pewnie The King uszkodził system odpływów i teraz z rur wraca tutaj, wpada w zasięg trybu Berserk i się unosi. Jeżeli wejdzie w kontakt z iskrami, może być bardzo nieciekawie! Tym bardziej, że tuż przy kuchni krążą drewniane stoły i krzesła...".
Charles spojrzał na Standa swojego przyjaciela, zagrożonego przez jego własną umiejętność. Mógłby najpierw go uspokoić i dezaktywować tryb Berserk, ale jeden z bąbli był już niebezpiecznie blisko iskier. Szybko więc wyciągnął ręce jak najbliżej podłogi, kolcami Venom of Venus zahaczył o fugi między płytkami i nadał sobie największą prędkość, na jaką jego od jakiejś dekady słabnące ręce mogły sobie pozwolić. W locie obrócił się, skierował nogę na bąbla i... w ostatniej chwili kopnął go, niczym piłkę!
- Uff! - odetchnął głośno, gdy bąbel odleciał w stronę ściany. - Dobra, gdzie jest zawór od tego systemu...
Spojrzał na odpływ, z którego wyciekały kolejne bąble oleju. Nie było niczego, czym możnaby było to zatkać. "Cholera mać, czym tu to...?".
Rozglądał się za jakąś szmatką. Niestety, wszystko dawno poleciało. "Chyba że...", pomyślał, patrząc na przyczepioną do jego kolców skarpetkę Betty. Wziął ją, zwinął w małą kulkę i wsadził w odpływ. Tłuszcz przestał zeń wypływać.
- Tak jest! Zasługuję za ten pomysł na porządne zioło, jak wrócimy do "Glitter & Gold"...
Z pomocą kolców podciągnął się do ściany i z przytwierdzonej doń apteczki wyciągnął złoto-srebrny koc bezpieczeństwa. Zlokalizował w dalszej kuchni okno, w folię wyłapał cały olej z pomieszczenia i wyrzucił przez właśnie to okno.
- Uf...
Zawrócił i skierował się z powrotem do jadalni. Właśnie do niej wparowała Betty.
- Ale będą zaskoczeni, gdy znajdą w ścianach szuflady z kawałkami kuchenki... A ty co, Grisloup, jeszcze nic nie zrobiłeś?
- Miałem mały problem ogniowy. Chodź tu, Black! Wystrzel mnie w jego stronę, będzie mi łatwiej!
Betty uderzyła w ścianę i na szufladzie doleciała do Charlesa, a kolejnym uderzeniem w ścianę za nim posłała go do Marcella.
Drogę zastąpił mu The King, skupiony na obronie swojego użytkownika. Ładnym sierpowym posłał Charlesa na sufit, gdzie mu z kolei pękł łuk brwiowy.
- Kurw...! - krzyknęli jednocześnie z Betty.
- Ja go zajmę, ty się przygotuj i rzuć się na Marcella! Wio! - Betty zrzuciła niebieski szal i fedorę dla swobody ruchów, po raz pierwszy od dawna ukazując swoją zgrabną, jasną szyję.
Błysk w jej zielonych oczach sugerował bojowe intencje.
- Tonight Josephine! Zmiażdżymy go!
Stand wystrzelił ją na szufladzie w stronę The Kinga i stanęli twarzą w twarz.
- AAALCAZAAAR!!!
- C'EST BONANANANA!!!
Nastąpiła intensywna wymiana uderzeń. Podczas gdy Betty narastała ilość siniaków na pięściach, Charles odpowiednio się ułożył, nogami odbił się od sufitu i poleciał wprost na Marcella. Wbił mu w szyję każdy kolec, jaki miał, po czym wpuścił miksturę uspokajającą. Uderzył twarzą o ziemię, otoczył ich huk spadających... mebli, ciał, zasadniczo wszystkiego.
Betty przerwała walkę z The King, a właściwie to Stand z nią. Zgasł szkarłat jego oczu, powoli zaczął się dematerializować.
- Voilà...
Naszej dwójce skutecznie udało się dezaktywować tryb Berserk.
- Ngh... Uch... - zaczął się jąkać ich szef, odpowiedzialny za całe zamieszanie. - Cha... Charles? B-Betty? Co wy tu...?
- Potrzebujemy cię. Nawet nie wyobrażasz sobie jak. A z resztą... po prostu musisz wrócić. My tylko w tym pomagamy. - Charles szeroko się uśmiechnął, podnosząc z ziemi pęknięte okulary.
- Chodź z nami. Tu, do szuflady - Betty otworzyła jedną przed nim. - Dowieziemy cię bezpiecznego, tam, to "Glitter & Gold". Ty musisz odpocząć.
- Chcieli mnie... zabić...
- Cii, cii... Już, już wszystko dobrze... - Pogrążonego w półśnie mężczyznę ułożyli w szufladzie wyłożonej kocami, z dołożonymi kanapkami (dzieło Motyla), butelką wody i latarką, gdyby się obudził i chciał nieco ożywić. Po tym ją zamknęli i wyszli przez otworzoną przez Betty ścianę na świeże powietrze. Po drodze dziewczyna zgarnęła szal i kapelusz, zaraz wróciły na swoje miejsce.
- No... Wszystko mamy, tylko buta straciłam. A gdzie moja skarpetka, którą postanowiłeś mi zabrać?
- To był przypadek. A i tak mi się przydała. Musiałem czymś zatkać odpływ na tłuszcz.
- Mmmhmm... Nie wnikam...
Odeszli w stronę parkingu, gdzie zostawili samochód Charlesa. Nadszedł czas odpoczynku w ten chłodny wieczór. "Ciekawe, co u Jeana?" - pomyślała Betty.
Sprawa była faktycznie ważna. W obecnej sytuacji Urgent France potrzebowała swojego lidera. Lidera - a nie jego zastępcy, którym był Charles. Los chciał, by był nim akurat ojciec ich nowego przyjaciela, Marcell. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę z istnienia Je M'amuse, czy czuł to w taki sam sposób, jak Betty czuła obecność Standów jej rodzeństwa.
- Co tam? - spytał Charles.
- Jean dzwonił, pytał o bliźniaki. Dobra, jaki jest plan?
- Przychodzimy jak gdyby nigdy nic, przedstawiając się recepcjonistce podam jej dłoń i kiedy ona odpowie, wtedy wpuszczam w nią eliksir otumaniający, to jej wmówimy że byliśmy umówieni na spotkanie z Marcellem. Idziemy go zobaczyć, on likwiduje strażników, pakujemy go do szuflady i...
- Czekaj! Czujesz to?
- Co?
- Rozejrzyj się.
Zaczęli lustrować swoje otoczenie. Wiele malutkich przedmiotów wokół, jak kamyki czy długopisy z kieszeni strażników, zaczęło się unosić się w powietrze. Charles wyglądał na zestresowanego.
- Myślisz... Myślisz że...?
- Prawdopodobnie tak. Marcell musiał nie wytrzymać jakiegoś napięcia i aktywował mu się tryb Berserk. Nie wiem, czy nie walczy z kimś właśnie w tej chwili. A niech to wszystko szlag trafi... Co teraz?
- Zamykają drzwi. Szybko! Venom of Venus!
- Tonight Josephine!
Odepchnęli kilku strażników i oślepili, czy to wyciągając ich oczy w szufladach, czy solidnie raniąc kolcami. Następnie jedno tylko uderzenie Standa Betty w kratę z wypełnieniami z pleksiglasu wystarczyło, by wysunąć szufladę grubości tej osłony i zostawić odpowiednią dziurę do wejścia.
Wkroczyli do środka, gdzie rzuciło się na nich kolejnych dwóch strażników. Charles chwilę się siłował ze swoim, a gdy Betty zamieniła swojego w stos szuflad, to paroma uderzeniami pozbyła się też tego drugiego. Nikt inny już nie atakował, a nawet gdyby chcieli, to był problem - każdy w holu zaczął się unosić, naszą dwójkę wliczając.
- Ale mu wzrósł zasięg... Co się może tam dziać? - Betty chwyciła się poręczy schodków, by przypadkiem gdzieś nie polecieć. - Uważaj!
Charles, trzymający się z kolei za przytwierdzoną do ściany ławkę, uchylił głowę przed lecącym na nią monitorem komputera. Ten roztrzaskał się o ścianę, ale okruchy nie spadły, tylko poleciały dalej, w stronę toalet.
- Możliwe, że ktoś z Équipe wiedział kim jest i go tu znalazł... Musimy się przedrzeć i wstrzyknę mu płyn uspokajający. Gdzie jest najbardziej wyśrodkowane pomieszczenie męskiej części? - Charles złapał przelatujący obok plan więzienia. - Aha. Stołówka... Tam się dostańmy. Tylko rozglądaj się, bo gdy The King wejdzie w tryb Berserk to wszystko wokół może zamienić się w pocisk.
- To samo tyczy się cieb... Ała! - Oberwała w głowę czymś twardym. Okazało się, że był to stary, ciężki jak karimata wojskowa body pillow. - Fuj... Chodźmy stąd lepiej. Złap się mnie. Tonight Josephine!
Stand wyskoczył zza Betty i zaczął tworzyć szuflady na ścianach i suficie, łapać się za uchwyty, przesuwać się z ich pomocą i dematerialiaiwać je, zanim wejdą we władanie The King i zaczną atakować wszystko wokół. Tym sposobem Betty i Charles, który w ostatniej chwili złapał się za jej sznurówkę, powoli przesuwali się po korytarzu.
- Jak myślisz, jak poradził sobie Marcell przez ten czas? - spytał Charles.
- Nie mam pojęcia i na razie nie mam siły o tym myśleć... Aj! - Betty paroma ruchami odbiła lecące w jej stronę długopisy, szybkie jakby wystrzelone z procy. Próbując ich uniknąć, Charles gwałtownie się odchylił, niechcący rozwiązując sznurówkę której się trzymał. Czarny glan spadł i wystrzelił kilkanaście metrów w dal - O tym właśnie mówię... Zobacz, ktoś tam jest! - Wskazała korytarz na zachód.
- Strażnik! Ale spokojnie, nieprzytomny, chyba się musiał ude... - Zobaczył kawałek kraty wbity w jego potylicę. - Dobra, nie żyje. Zbliżamy się do części więziennej męskiej.
W tym momencie zza tego samego zakrętu, zza którego wyleciały zwłoki strażnika, wyjrzało dwóch ludzi, jeden tęgi i łysy, drugi chudy i owłosiony. Chudy zaśmiał się cicho.
- Nyehehehe... Strażników więcej...! Mmhahuha... Ledwo się utrzymują...
Okazało się, że ani jeden ani drugi nie ma problemu z poruszaniem się po przestrzeni objętej działaniem telekinetycznej mocy The King. Ten mały miał długie i twarde paznokcie, pozakręcane jak haki. Wbijał je w ścianę i dreptał po niej niczym pająk. Ten drugi w podobny sposób używał dwóch łomów.
- Nie mam teraz na to czasu, przygłupy! - krzyknęła Betty. - Charles, kołysanka!
Odwinęła się skóra na jego palcach.
- Gotowe!
- Tonight Josephine!
Na ścianie dokładnie naprzeciw sunących po korytarzu więźniów pojawiła się szuflada. Charles zaraz do niej wskoczył, a gdy tylko to się stało, szuflada wystrzeliła jak z armaty. Uderzyła obu więźniów frontalnie, tęgi puścił łomy a chudy złamał wszystkie paznokcie i zaczął krwawić. Nadszedł czas na finisz.
- Venom of Venus!
Kolce z jego palców wbiły się w skóry więźniów i wpuściły tajemną mieszankę usypiającą. Stand Charlesa nie pozwalał mu na tworzenie fantastycznych eliksirów, tylko takich których skład zna, czyli faktycznie istniejących i z pewnością działających. Jednak nie było na świecie drugiej takiej farmaceutki jak jego droga babcia, nikt nie stworzył tylu płynów o niesamowitych właściwościach jak ona, to właśnie jej zawdzięczał swoją wiedzę chemiczną i umiejętności tworzenia własnych płynów. Mikstura wprowadzania w dwutygodniową śpiączkę to był jednak jeden z najstarszych przepisów jego babci, który naprawdę cenił w takich sytuacjach.
- No... To teraz sobie pośpią...
Śpiący królewicze odlecieli pod ścianę kolejnej "przecznicy" korytarzy. Wtem głowy obu zmiażdżyła wielka kuchenka elektryczna.
- Cholera... Łap się mnie, Grisloup, tylko tym razem nie za buta! Moja ulubiona para, przecież tamtego już nie znajdę...
- No przepraszam! - Tym razem chwycił ją pewnie za kostkę, żeby nie spaść.
- Nie przepraszaj, tylko wiejmy stąd! Do jadalni! Ta kuchenka świadczy, że to już blisko.
Po uchwytach szuflad polecieli dalej.
- Ta kuchenka, która teraz nas goni? - spytał Charles, oglądając się na wielkie żelastwo mknące za dwójką.
- CO?!
Betty obróciła się tak gwałtownie, że Grisloup ześlizgnął się z niej razem z jej skarpetką. Poczuł, jak miota nim znana mu już moc The King. Z wrażenia aż mu spadły okulary.
- Tonight Josephine!!! - wrzasnęła Black, zlewając deszcz pięści Standa na kuchenkę, która spokojnie by ich mogła zmiażdżyć. Tak samo z resztą jak zrobiła z więźniami.
- AAALCAZAAAR!!! - równie głośno wrzeszczał jej Stand.
Kuchenka rozpadła się na dziesiątki szuflad. Choć nadal stanowiły zagrożenia, to już nie tak duże, tym bardziej że się podzieliły i tylko połowa okładała Betty, druga zaś pomknęła za robiącym mimowolnie ładne salta w powietrzu Grisloupem.
Uderzył o zamknięte drzwi jadalni. Zamknięte, ale nie na długo, bo metalowe szuflady zaraz je wywaliły i wpadł na prawie pustą salę, nie licząc trupów i celu ich przybycia.
Marcell, bo to o nim mowa, leżał na środku stołówki, półprzytomny. Nad nim, z rozłożonymi rękami, stał The King. Jego lśniące czerwienią oczy dawały znać, że tryb Berserk przechodzi swoją najcięższą fazę.
Ale nie to było teraz najważniejsze. Charles kątem oka zobaczył żółte bąble krążące po części kuchennej. Żółte bąble, a tuż obok nich sypiące iskrami pourywane kable po kuchence elektrycznej. "Te bąble... To musi być olej! Pewnie The King uszkodził system odpływów i teraz z rur wraca tutaj, wpada w zasięg trybu Berserk i się unosi. Jeżeli wejdzie w kontakt z iskrami, może być bardzo nieciekawie! Tym bardziej, że tuż przy kuchni krążą drewniane stoły i krzesła...".
Charles spojrzał na Standa swojego przyjaciela, zagrożonego przez jego własną umiejętność. Mógłby najpierw go uspokoić i dezaktywować tryb Berserk, ale jeden z bąbli był już niebezpiecznie blisko iskier. Szybko więc wyciągnął ręce jak najbliżej podłogi, kolcami Venom of Venus zahaczył o fugi między płytkami i nadał sobie największą prędkość, na jaką jego od jakiejś dekady słabnące ręce mogły sobie pozwolić. W locie obrócił się, skierował nogę na bąbla i... w ostatniej chwili kopnął go, niczym piłkę!
- Uff! - odetchnął głośno, gdy bąbel odleciał w stronę ściany. - Dobra, gdzie jest zawór od tego systemu...
Spojrzał na odpływ, z którego wyciekały kolejne bąble oleju. Nie było niczego, czym możnaby było to zatkać. "Cholera mać, czym tu to...?".
Rozglądał się za jakąś szmatką. Niestety, wszystko dawno poleciało. "Chyba że...", pomyślał, patrząc na przyczepioną do jego kolców skarpetkę Betty. Wziął ją, zwinął w małą kulkę i wsadził w odpływ. Tłuszcz przestał zeń wypływać.
- Tak jest! Zasługuję za ten pomysł na porządne zioło, jak wrócimy do "Glitter & Gold"...
Z pomocą kolców podciągnął się do ściany i z przytwierdzonej doń apteczki wyciągnął złoto-srebrny koc bezpieczeństwa. Zlokalizował w dalszej kuchni okno, w folię wyłapał cały olej z pomieszczenia i wyrzucił przez właśnie to okno.
- Uf...
Zawrócił i skierował się z powrotem do jadalni. Właśnie do niej wparowała Betty.
- Ale będą zaskoczeni, gdy znajdą w ścianach szuflady z kawałkami kuchenki... A ty co, Grisloup, jeszcze nic nie zrobiłeś?
- Miałem mały problem ogniowy. Chodź tu, Black! Wystrzel mnie w jego stronę, będzie mi łatwiej!
Betty uderzyła w ścianę i na szufladzie doleciała do Charlesa, a kolejnym uderzeniem w ścianę za nim posłała go do Marcella.
Drogę zastąpił mu The King, skupiony na obronie swojego użytkownika. Ładnym sierpowym posłał Charlesa na sufit, gdzie mu z kolei pękł łuk brwiowy.
- Kurw...! - krzyknęli jednocześnie z Betty.
- Ja go zajmę, ty się przygotuj i rzuć się na Marcella! Wio! - Betty zrzuciła niebieski szal i fedorę dla swobody ruchów, po raz pierwszy od dawna ukazując swoją zgrabną, jasną szyję.
Błysk w jej zielonych oczach sugerował bojowe intencje.
- Tonight Josephine! Zmiażdżymy go!
Stand wystrzelił ją na szufladzie w stronę The Kinga i stanęli twarzą w twarz.
- AAALCAZAAAR!!!
- C'EST BONANANANA!!!
Nastąpiła intensywna wymiana uderzeń. Podczas gdy Betty narastała ilość siniaków na pięściach, Charles odpowiednio się ułożył, nogami odbił się od sufitu i poleciał wprost na Marcella. Wbił mu w szyję każdy kolec, jaki miał, po czym wpuścił miksturę uspokajającą. Uderzył twarzą o ziemię, otoczył ich huk spadających... mebli, ciał, zasadniczo wszystkiego.
Betty przerwała walkę z The King, a właściwie to Stand z nią. Zgasł szkarłat jego oczu, powoli zaczął się dematerializować.
- Voilà...
Naszej dwójce skutecznie udało się dezaktywować tryb Berserk.
- Ngh... Uch... - zaczął się jąkać ich szef, odpowiedzialny za całe zamieszanie. - Cha... Charles? B-Betty? Co wy tu...?
- Potrzebujemy cię. Nawet nie wyobrażasz sobie jak. A z resztą... po prostu musisz wrócić. My tylko w tym pomagamy. - Charles szeroko się uśmiechnął, podnosząc z ziemi pęknięte okulary.
- Chodź z nami. Tu, do szuflady - Betty otworzyła jedną przed nim. - Dowieziemy cię bezpiecznego, tam, to "Glitter & Gold". Ty musisz odpocząć.
- Chcieli mnie... zabić...
- Cii, cii... Już, już wszystko dobrze... - Pogrążonego w półśnie mężczyznę ułożyli w szufladzie wyłożonej kocami, z dołożonymi kanapkami (dzieło Motyla), butelką wody i latarką, gdyby się obudził i chciał nieco ożywić. Po tym ją zamknęli i wyszli przez otworzoną przez Betty ścianę na świeże powietrze. Po drodze dziewczyna zgarnęła szal i kapelusz, zaraz wróciły na swoje miejsce.
- No... Wszystko mamy, tylko buta straciłam. A gdzie moja skarpetka, którą postanowiłeś mi zabrać?
- To był przypadek. A i tak mi się przydała. Musiałem czymś zatkać odpływ na tłuszcz.
- Mmmhmm... Nie wnikam...
Odeszli w stronę parkingu, gdzie zostawili samochód Charlesa. Nadszedł czas odpoczynku w ten chłodny wieczór. "Ciekawe, co u Jeana?" - pomyślała Betty.
* * *
3 minuty wcześniej
Munster był bardzo niezadowolony z rozwoju wypadków.
- A-a-ale jak to go ratują? - szeptał sam do siebie, obserwując z dosłownego cienia jak znana mu kobieta walczy ze Standem Roqueforta. Dlaczego tak? Dlaczego nie może dopełnić swojej zemsty za Comte? Co to za klątwa?
Gdy ten różowy Stand zniknął, Munster wystąpił ze ściany. Był wściekły, marzył by wygarnąć tej dwójce, że zniszczyli jego marzenia, a następnie by poskręcać im wszystkim karki. Niestety, spadający z sufitu dwunastoosobowy stół z solidnego dębu miał inne plany.
Ciało Munstera znaleziono kilka godzin później, z pękniętą czaszką. Uznano go za jednego z martwych więźniów i skremowano jak jednego z nich.
- A-a-ale jak to go ratują? - szeptał sam do siebie, obserwując z dosłownego cienia jak znana mu kobieta walczy ze Standem Roqueforta. Dlaczego tak? Dlaczego nie może dopełnić swojej zemsty za Comte? Co to za klątwa?
Gdy ten różowy Stand zniknął, Munster wystąpił ze ściany. Był wściekły, marzył by wygarnąć tej dwójce, że zniszczyli jego marzenia, a następnie by poskręcać im wszystkim karki. Niestety, spadający z sufitu dwunastoosobowy stół z solidnego dębu miał inne plany.
Ciało Munstera znaleziono kilka godzin później, z pękniętą czaszką. Uznano go za jednego z martwych więźniów i skremowano jak jednego z nich.
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: The King
Stand User: Marcell Roquefort (48)
Wygląd: Stand ma dwa metry wzrostu i półtora szerokości i przypomina bardzo tęgiego mężczyznę z głową niżej niż kark. Ma małe oczy, szeroką szczękę i zieloną lampkę na czole, która zapala się w użyciu telekinezy. Cały jest w kolorach ciemnego różu i oliwkowej zieleni, z kilkoma chromowanymi elementami. Na piersi ma czerwone serce i twarz robota, tak jak Je M'amuse. Gdy jest w trybie Berserk, oczy zaczynają lśnić jasno szkarłatem.
Działanie: Podstawową umiejętnością The King jest telekineza na niedużym obszarze z transferem wagi przedmiotów na ramiona Marcella. Sprawia to, że bez ruchu jest w stanie przenosić maksymalną wagę, jaką by uniósł jako człowiek. Gdy tętno przekroczy 120 uderzeń na minutę, a będzie spowodowane stresem, Stand może wejść w tryb Berserk. Znikają wtedy ograniczenia wagi i zasięgu, ale znika też kontrola Marcella nad Standem oraz jego własna przytomność. Unoszone przedmioty poruszają się i atakują inne rzeczy w sposób losowy.
Stand User: Marcell Roquefort (48)
Wygląd: Stand ma dwa metry wzrostu i półtora szerokości i przypomina bardzo tęgiego mężczyznę z głową niżej niż kark. Ma małe oczy, szeroką szczękę i zieloną lampkę na czole, która zapala się w użyciu telekinezy. Cały jest w kolorach ciemnego różu i oliwkowej zieleni, z kilkoma chromowanymi elementami. Na piersi ma czerwone serce i twarz robota, tak jak Je M'amuse. Gdy jest w trybie Berserk, oczy zaczynają lśnić jasno szkarłatem.
Działanie: Podstawową umiejętnością The King jest telekineza na niedużym obszarze z transferem wagi przedmiotów na ramiona Marcella. Sprawia to, że bez ruchu jest w stanie przenosić maksymalną wagę, jaką by uniósł jako człowiek. Gdy tętno przekroczy 120 uderzeń na minutę, a będzie spowodowane stresem, Stand może wejść w tryb Berserk. Znikają wtedy ograniczenia wagi i zasięgu, ale znika też kontrola Marcella nad Standem oraz jego własna przytomność. Unoszone przedmioty poruszają się i atakują inne rzeczy w sposób losowy.