Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

środa, 16 maja 2018

Wesołe miasteczko

Dziewczyna o srebrnych włosach i pewnym siebie spojrzeniu weszła do pomieszczenia.
- No, Aly, jesteś wreszcie. - powiedziałem, zakładając ciemny płaszcz.
- Spodziewałeś się kogoś innego? - odparła, otwierając swoją szafkę.
- No właśnie niespecjalnie. Wiadomo już, co dziś robimy?
- Rutynowo, wychodzimy na górę i zbieramy wszystko, co się może przydać tu, na dole.
- Uhm. Sprawa interesująca jak... - Nie dokończyłem.
Po założeniu płaszczy ochronnych, podbitych skórą i metalowymi płytkami, zabraniu chlebaków na maski i plecaków na sprzęt, odeszliśmy ze swego rodzaju "szatni" i skierowaliśmy się do śluzy.
Przywitało nas światło żarówek i ponury głos Wojciecha, starego, zgorzkniałego mężczyzny, którego całe życie przeminęło wraz z bombami. Nie, żeby jakoś jego historia różniła się od historii innych ocalałych, jednak on sobie z tym radził ponuractwem, a nie, jak w przypadku innych, prób ułożenia sobie życia od nowa.
- A, stalkerzy przyszli. - warnknął - Zapewne na górę?
- Taka nasza rola. - rzekłem.
- Wpisywać mi się na listę, brać sprzęt od Nowaka i wynocha.
Po wpisaniu na listę, w końcu bez tego wyjście byłoby niezarejestrowane, a co za tym idzie - niezgodne z prawem, podeszliśmy do Nowaka, pogodnego militarysty zajmującego się wydawaniem szpeju dla stalkerów.
- Witajcie! Co, znowu was na górę wysyłają? Chyba się na was uwzięli, ha! - zażartował, jak zwykle z resztą. My na niego tylko spojrzeliśmy wzrokiem "proszę, przestań". - No dobra, dobra. Ogólnie, co do informacji - Przeszedł do rzeczy. W końcu. - Idziecie do starego wesołego miasteczka, kapeche? Oddziały infiltracyjne już tam były, miejsce ciche, puste, spokojne, jedyne co tam jest to ci ludzie, którzy te trzy lata temu mieli dość "bombowe" wrażenia, hah! - I kolejny suchy żart. Śmiech przez łzy. - Idziecie tam i zbieracie co potrzebne. Wracacie przed zachodem. Zrozumieli?
- Ta. - powiedziała Aly.
- No, to bierzcie broń, amunicję i wio!
Obok nas znikąd wysunęło się stoisko z bronią, wzięliśmy po karabinie, ja dodatkowo wziąłem dwururkę, a ona granatnik. Do tego jeszcze po kilka magazynków to schowania w kieszeniach kamizelek taktycznych ukrytych pod płaszczami, pas z masywnymi pociskami i sznur granatów.
Po wyekwipowaniu byliśmy gotowi. Dwóch strażników w hełmach otworzyło dla nas stalową parę drzwi, zaś po naszym wejściu do komórki prysznicowej zamknęli je z łoskotem. Założyliśmy maski przeciwgazowe, kaptury, dokręciliśmy filtry.
Podniosłem słuchawkę telefonu wiszącego na ścianie zdala od pryszniców, w których oczyszczali się z pyłu wracający z powierzchni stalkerzy, łączącego bezpośrednio z Wojciechem, wcisnąłem zielony guzik z napisem "połącz".
- Jesteśmy gotowi. - rzekłem.
- Odblokowuję wrota. - powiedział, po czym charknął soczyście Wojciech z drugiej strony kabla.
Puściły zasuwy. Odłożyłem słuchawkę, podszedłem do korby, Aly uczyniła to samo. Zaczęliśmy nimi kręcić.
Skrzydła grubych wrót hermetycznych zaczęły się rozsuwać, wpuszczając do komory radioaktywne powietrze z góry.
Weszliśmy do jeszcze mniejszej komory z drabiną. Aly poczęła wspinać się pierwsza, ja wcisnąłem zaś guzik, a mechanizm sprężynowy zatrzasnął wrota.
Postawiłem stopę na pierwszym stopniu drabiny, podniosłem głowę.
- Tylko nie wpatruj mi się w dupę! - zawołała Aly ni to żartem, ni to serio.
- Ta, ta. - Mruknąłem, kierując wzrok na swoje szczeble.
Dziewczyna weszła na górę, podniosła właz i wyskoczyła na jałową ziemię - ja za nią.
Otaczał nas rozpaczliwy krajobraz. Niewielki plac otoczony budynkami - niby zwykła sprawa. Jednak był on w większości zasypany gruzami z budynków wokół, same bloki mieszkalne zaś były w dużej mierze zawalone, przednia ściana jednego z nich w ogóle przestała istnieć, odsłaniając korytarze i mieszkania - reszta budynków miała te ściany całe (przynajmniej po części), jednak tynk i farba były pozrywane, cegły powypadały, w wielu miejscach wystawały części ich drewnianych szkieletów. Z pozbawionych szyb okien ziała przeraźliwa pustka i beznadzieja. Atmosfery zniszczenia dopełniały tylko powyginane słupy telefoniczne, zardzewiałe samochody, ludzkie kości tu i tam oraz szare, zakryte całkowicie chmurami i pyłem niebo.
Jednak to nie ruiny domostw były dzisiaj naszym celem. Był nim stary park rozrywki nieopodal.
Nad wesołym miasteczkiem, choć przed bombardowaniem nazywanym raczej "smutnym miasteczkiem", gdyż przychodziło tam bardzo mało ludzi (nagły napływ pragnącej wrażeń gawiedzi był tylko wtedy, gdy przyjeżdżały takie atrakcje jak diabelski młyn), jednak tamtego felernego dnia był taki moment, że właśnie dopiero co przyjechał młyn i wiele innych atrakcji.
Kwadrans przedzierania się przez gąszcz zniszczonych samochodów, kolejny truchtu przez wypalony park, ominięcie ruin kościoła, przerwa na boisku przy okolicznym gimnazjum salezjańskim - takie było pierwsze pół trasy.
Boisko otoczone było wysokimi na jakieś 10 metrów słupami, między którymi rozwinięta była kiedyś siatka. W całym jego obrębie od trzech lat śmierdziało topioną nawierzchnią, typową dla boisk.
Przy do połowy wyrwanej bramce leżały zwęglone zwłoki trzech nastolatków - widocznie byli za bardzo pochłonięci grą w piłkę, by usłyszeć alarm bombowy dochodzący z syren na niedalekim skrzyżowaniu.
Usiadłem na ławce, której deski się cudem nie spaliły, Aly zaś oparła się o przepalony na węgiel kikut dębu.
- Jak tam, dajesz radę? - spytałem.
- Meh, jest dobrze - powiedziała, szurając podeszwą ciężkiego buciora po jałowej ziemi.
Znałem Aly od dawna, już tydzień po wojnie, przy pierwszym wyjściu na górę, wzięli nas i jeszcze dwójkę ludzi na rozejrzenie się, jak się w okolicach schronu sprawy mają.
Na powierzchni było istne piekło, powietrze wciąż jakby płonęło, liczniki Geigera wychodziły poza skalę, co i rusz można było spotkać umierających w konwulsjach, oszalałych z bólu, strachu i szoku ocalonych.
Podczas tamtej ekspedycji dwóch naszych odeszło, zostałem tylko ja i Aly. Ja też mogłem zginąć, ale w ostatniej chwili ona mnie uratowała, zabierając spod przewracającej się naczepy ciężarówki.
Dług wdzięczności szybko spłaciłem, bo już podczas następnej wyprawy udało mi się ją wyciągnąć z płonącego autobusu.
Co o niej wiem? Cóż... jej prawdziwe imię na tyle rzadko pada, że już nie pamiętam, jak ono brzmiało, czy Alicja czy jakoś inaczej. Dla mnie jest po prostu Aly.
Z wyglądu też była niezgorsza, szczupła dość (co w sumie nie jest wyczynem na moment, kiedy w schronie ledwo co udaje nam się każdego wykarmić), jasne, srebrne, długie włosy, całkiem ładne oczy, patrzące pewnie przed siebie.
Była spokojna, stosunkowo miła, zawsze trzeźwo myślała.
No, chyba że akurat trochę wypiła, wtedy już mniej. 
Co ja sam o niej myślałem? Może nie lubiłem jej jakoś specjalnie, nie aż tak, jak wielu innych facetów że schronu, ale szanowałem - to było pewne.
Bardzo lubiły ją dzieci ze schronu, szczególnie młodzi Julcia i Ksawery, zawsze sobie z nią miło gawędzili wieczorami, kiedy było już trochę luzu.
W skrajnych przypadkach służyła w schronie jako psycholog - i tyle wiedziałem.
- No dobra, odetchnąłeś? To idziemy. - Odkleiła się od pnia i klepnęła mnie w plecy, wybudzając z rozmyślań.
Wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Po niedługiej wędrówce po mieście, a raczej jego ruinach, po dotarciu na skraj terenu większych zabudowań, a początku dzielnic małych domków i niezagospodarowanych pól jałowych, na horyzoncie zaczął mi wyrastać diabelski młyn.
- Oho, już go widać. - powiedziałem.
Dwadzieścia minut piechotą po popękanej szosie i już byliśmy u bram.
- Moglibyśmy używać rowerów, by się tu dostać. - stwierdziłem.
- I jechać po tych rzęchach w centrum? Podziękuję. - mruknęła.
- Ale wiesz, gdyby tak po samej tej szosie...
- No to wtedy tak. Ale od centrum - zapomnij.
Przeszliśmy przez furtkę. Biletów nie trzeba było płacić - nie ma komu. Kasjer przecież sobie od kilku lat w spokoju gnił w budce.
- Ty przeszukaj strzelnicę, ja zajrzę do gabinetu luster. - Wskazała kierunki i odeszła.
Ściągnąłem z pleców karabin, odbezpieczyłem, podszedłem do straganu, pomalowanego w już wyblakłe barwy i obwieszonego od środka starymi przytulankami, ze stopionymi futerkami i pozbawionymi oczu.
W środku, nad przewróconym krzesłem, wisiał sobie facet w czapce z daszkiem, który niegdyś tu pracował.
Cóż, pewnie przeżył i trochę go rzeczywistość przerosła.
Czasem wam zazdroszczę - pomyślałem.
Wszedłem do środka. Odór zwłok i spalonych zabawek przebijał się nawet przez kilka warstw węgla i tkanin w moim filtrze.
Zacząłem przeszukiwać szafki, w poszukiwaniu towaru "spod lady".
Niecałe opakowanie Apapu, przeterminowane - nie warto.
Butelka z wodą 0,5 L, fabrycznie pakowana - biorę z chęcią.
Puszka kukurydzy, zamknięta - może być.
Pluszowy miś, w stanie używalnym (tylko bez jednego oka!) - przyda się.
Stosy papierów i dokumentów - będzie na opał.
Książka "Metro 2033" bez kilku kartek - jakaż to ironia. Może ktoś poczyta.
Kupa zgnilizny, będąca kiedyś niedokończonym hot dogiem - fuj, za nic w świecie.
Większość tych rzeczy wylądowała w moim plecaku, jednak ten był teraz tylko do połowy pełny - ruszyłem w dalsze poszukiwania.
Zaraz po wyjściu natrafiłem na Aly - akurat wyszła z salonu luster, trzymając torbę większych odłamków - w końcu mogą się przydać jako ostrza lub po prostu jako małe lustra w cierpiącym na ich niedobór schronie.
- Znalazłeś coś ciekawego?
- Było to i owo.
- No i świetnie. Ooo, zobacz, kolejka górska! - Wskazała konstrukcję z metalowych prętów, po której kiedyś jeździły wagoniki.
Podeszliśmy do niej, wagoniki z martwymi ludźmi w środku wciąż czekały, aż kierownik wciśnie guzik i pojadą.
Nie licząc na cokolwiek, wcisnąłem przycisk na panelu.
Jak się okazało, generatory się nie usmażyły przy fali elektromagnetycznej, bo po kilku zgrzytach kolejka ruszyła.
- O kurwa, działa! - Zdziwiłem się.
Trzy wagoniki powoli wspinały się na wzniesienie torów, po czym na pełnej prędkości pojechały w dół. Niestety, w którymś miejscu tory były rozerwane, a kolejka z łoskotem wyleciała, wysypując z siebie zwłoki dorosłych, nastolatków i dzieci, po czym rąbnęła w suchą nawierzchnię, przekreślając wszelkie szanse na jej zreperowanie i ponowne uruchomienie.
Przyglądaliśmy się temu z obojętnością. Niby ładne widowisko, ale co z tego? To tylko dalsze niszczenie tego, co zostało na górze.
Z biernego przyglądania się dymiącym wagonom wyrwał nas donośny głos, stłumiony maską:
- HEJ! Kim jesteście?! - Krzyczał głos.
Spojrzeliśmy na jego posiadacza. Duży, barczysty mężczyzna o łysej jak kolano głowie, w bojówkach, kurtce skórzanej i masce przeciwgazowej, ozdobionej amatorsko domalowanym pasem z czerwonej farby (a może krwi?) na lewej części.
Nagle nasze karki zostały schwytane przez dłonie barczystych mężczyzn o podobnej ozdobie na maskach. Złapali nas i ograniczyli ruchy samym swoim silnym ściskiem.
Podbiegł do nas krzykacz, przyjrzał się każdemu z nas swoimi widocznie przekrwionymi oczami, po czym znowu na nas wrzasnął:
- WY KTO?! GADAĆ!
- Stalkerzy! - warknąłem.
- Stalkjery, co!? A co robią tu stalkjery?! Pewno z centrum, hę? Ha, mówili, że będą się złazić!
- Zamknij się!
Przyłożył mi całą dłonią, aż szybka wizjera pękła. "Nowak mnie zamorduje..." - myślałem - "Przecież maski nie spadają z nieba. Ale teraz mam ważniejsze sprawy na głowie".
Kiedy tylko dryblas w pomalowanej masce się odwrócił, Aly złapała za wiszący na jej prawym boku karabin i z całej siły walnęła nim w twarz tego, co ją trzymał (taki twardy, a zemdlał), po czym chwyciła i skręciła kark tego, co trzymał mnie - kolejny raz mnie ratując. Szybko wziąłem swój karabin, szybkim ruchem odbezpieczyłem i strzeliłem kilka razy w plecy odwróconego. Wskoczyliśmy z powrotem do gabinetu luster. Za nami poleciał ostrzał od strony bandziorów, słychać było pociski wbijające się w drugą stronę ściany. Przetoczyłem się po podłodze, tylko po to, by zakończyć pod drzwiami do zaplecza.
Nacisnąłem klamkę, pociągnąłem i przejście stało otworem.
Pół ściany zaplecza było... no właśnie go nie było. Ziała tam dziura na zewnątrz, na starą karuzelę, gdzie pomiędzy wyglądającymi jak potwory z najgorszych koszmarów zabawkowymi końmi patrol urządzili sobie ci ludzie z malunkami na maskach. Nie było zaskoczeniem, że rozpoczęli ostrzał z karabinów.
Wskoczyłem za szafkę z umywalką, Aly przykucnęła za kupką gruzu. Wbiegł do nas kolejny kolos w płaszczu, z malunkiem na masce, Aly w odpowiednim momencie zaś go wywróciła, łapiąc go za nogę, a ja swoją go kopnąłem tak, by mu kark wykręciło.
Ci z karuzeli na chwilę przystali i to był ich błąd - spojrzałem na nich z przymrużeniem oka, drugie zaś zerkało przez kolimator, a gdy odpowiednia kropka leżała na ich czołach, naciskałem spust, co kończyło się bryzgą krwi lecącą z ich głów.
Podbiegliśmy do nich, wzięliśmy amunicję - kochani ludzie, 5,56 sypało im się z kieszeni. Aly załadowała je sobie od razu, ja schowałem na później.
Usłyszeliśmy krzyki.
Od zachodu nadbiegała grupka ocalałych, również obmalowani po maskach i wściekli jak trzy diabli.
- Nie damy im rady! - krzyknąłem, chcąc się wycofać, ale Aly mnie wzięła za ramię.
- Osłaniaj mnie. - rzuciła, wyciągając swoją ulubioną zabawkę; granatnik.
Załadować, wycelować, wystrzelić, obserwować efekty - cała filozofia, wykonana bezbłędnie. Już po chwili grupka, w jasnym błysku, została rozerwana na strzępy. Aly załadowała kolejny granat, rozejrzeliśmy się.
- Są gdzieś kolejni? - Spod mojej maski wydobył się szept.
- Na pewno. - odparła dziewczyna - Musimy spierdalać. I to w podskokach. Hmmm... Tam! - Wskazała - Gospodarstwo Piotrkowskich!
Gospodarstwo Agroturystyczne Piotrkowskich, jeden z naprawdę niewielu przyczółków stalkerskich na powierzchni, gdzie podziemną produkcją żywności zajmowali się sami Piotrkowscy, chętnie przy tym przyjmując pod swój dach zagubionych stalkerów. Dlaczego o tym miejscu nie pomyślałem wcześniej?
Ruszyliśmy w jego kierunku.
Już byliśmy coraz bliżej wyjścia z parku, gdy drogę zastawiło nam z dziesięciu ludzi, oczywiście z wymalowanymi maskami. Jeden z nich był wyraźnie większy i miał kurtkę wzbogaconą o pas z nabojami do strzelby, a maskę wymalowaną w dwa pasy.
To chyba był lider.
- Stać! Stać! Stop! - wrzasnął - Kim wy do jasnej cholery jesteście?! Czemu atakujecie moich ludzi?! Czy nie potraficie zrozumieć, że w takiej sytuacji jak obecna, ocaleni powinni się wspierać, a nie zabijać?! - Ryczał.
- Powiedz to swoim ludziom! - odkrzyknęliśmy - Strzelali do nas!
- A co myśleliście, że po ogłuszeniu jednego i zabiciu dwóch naszych będziemy wdzięczni?!
- Złapali nas!
- Nie chcieliśmy, byście się rzucali! Jesteśmy tylko wędrownymi handlarzami!!!
- Czym? - zawołała Aly.
- Jedzeniem, wodą, filtrami, amunicją... Z północy idziemy!
- Psst, Aly - szepnąłem - To chyba ci handlarze, o których wczoraj opowiadał Klamczak przy ognisku...
Ogniska, jako główne źródło informacji i integracji w schronie, były ważnym miejscem, gdzie można było dowiedzieć się wielu rzeczy i usłyszeć wiele historii. I tak wczoraj właśnie Mateusz Klamczak opowiedział o wędrującej z północy karawanie handlowej, bogatej w zapasy i ludzi.
- O co wam chodzi?! Chcieliśmy tu otworzyć tylko punkt handlowy i...
Zagłuszył go ryk silnika. Co się znowu dzieje?
Ryk nadchodził z zachodu - tam też wszyscy spojrzeliśmy. Cztery prostokąciki rosły w oczach. Rosły? Nie...
Zbliżały się!
- TO CIĘŻARÓWKI PANCERNE!!! - wrzasnęła Aly, odskakując i ciągnąc mnie do budki wciąż martwego kasjera.
Brama została staranowana przez pierwszą, z tyłu natychmiast wyskoczyli ludzie w podartych mundurach, maskach przeciwgazowych i hełmach z latarkami, każdy miał wizerunek popękanej zębatki przekłutej mieczem na plecach; Wygnańcy Wojskowi - banda dezerterów z wojska, grabiąca wszelkie zasoby do życia.
- Co do chuja... - szepnęła Aly, mocniej wciskając się w kąt, ja się wcisnąłem w drugi, zaś ten przyjemniaczek od biletów tak odczuł wstrząs wyłamania bramy, że aż mu czapka spadła - A ci tu skąd?
Zaraz po wyskoczeniu, Wygnańcy ostrzeliwali karawaniarzy.
Nas nie widzieli.
Podniosłem nieco głowę, by rozeznać się w sytuacji.
Chuj, dupa i masowe zabójstwo - tak to podsumowałem w głowie.
Zakrwawione trupy karawaniarzy walały się gdzie okiem sięgnąć, wściekli ocaleni walczyli jeszcze z rządnymi zapasów Wygnańcami.
Nieopodal przez kratę wbiła się druga ciężarówka, z niej zaś wysypało kolejne tony Wygnańców, tym razem ciężko uzbrojonych.
To samo po przeciwnej stronie - byliśmy w pułapce.
- Ugh, to miejsce miało być puste! To miał być tylko spokojny patrol! - Denerwowałem się, machnąłem ręką, ale niechcący się uderzyłem o tylną ścianę w łokieć - Ała, kurwa... - Jęknąłem.
- Cz... Czekaj! - powiedziała Aly, patrząc na ścianę za nami - To przecież płyta!
Obejrzałem się na ścianę. Faktycznie, była zrobiona ze starej warstwy płyty pilśniowej, a moje uderzenie ją nieco ukruszyło. Wystarczyłoby parę razy ją mocniej uderzyć i...
- WOLNOŚĆ!!! - wrzasnęła dziewczyna, uderzając w płytę kawałkiem gruzu, ta zaś wypadła z głuchym trzaskiem.
Ściągnęła plecak, wypełzła przez otwór i wytoczyła się na drogę. Ja jej plecak i swój przerzuciłem, po czym sam się jakoś przecisnąłem przez wyrwę i wygramoliłem na spękany asfalt.
- Bierz i spierdalamy. - Warknęła, wciskając mi mój wypełniony fantami plecak.
Przytaknąłem, zakładając pierwszą szelkę. Kątem oka zauważyłem jadącą na wyrwę w ogrodzeniu ciężarówkę. Moją obserwację potwierdził łomot dobiegający stamtąd. Ale to nieważne... uciekać, uciekać z tego piekła...
Wbiegliśmy na pole, jałowe pole z resztkami martwego zboża, w braci Stalkerskie jest to pole zwane "zbożowiskiem". Biegnąc, potykając się o własne nogi twarzą w martwe kłosy, czując na plecach oddech oprawców, nawet jeśli ci nas nie zauważyli.
Już coraz bliżej Piotrkowskich.
Jeszcze trochę...
Odrobina...
Wtem coś czuję.
Kłoda pod nogą.
Upadek.
Ból...
Aly szybko mnie złapała za wyciągniętą doń rękę i pomogła wstać, cudem wróciłem z powrotem na nogi. O mały włos i bym uderzył o leżący tam kawał gruzu i roztłukł sobie czaszkę jakby kto ceramiczną donicą o ziemię rzucił.
Zza wyschniętych kłosów wyrastały już pierwsze kikuty drzew lasu, potem spalony dostawczak, aż finalnie ujrzeliśmy zżeraną przez rdzę furtkę Gospodarstwa.
Nareszcie!
Nacisnąłem klamkę z takim impetem, że zawiasy natychmiast zmartwychwstały i drzwi dały się otworzyć.
Wpadliśmy na średnich rozmiarów podwórko gdzie od bitych trzech lat w spokoju gniła sobie zbiegła z obory krowa.
Na jednej z leżących betonowych płyt był symbol grzyba, takiego zwykłego borowika, z nóżką w kształcie strzałki wskazującej na właz - było to wejście do głębokich piwnic Gospodarstwa.
Zastukałem trzy razy - zero odpowiedzi.
Uderzyłem pięć razy - nadal nic.
Dopiero potężne kopnięcie we właz sprawiło, że ktoś tam się ruszył, we włazie coś zachrobotało i po chwili się podniósł.
Patrzyła na mnie para ciemnych oczu zza wizjerów MP4 - sam Ignacy Piotrkowski, właściciel przyczółku.
Odetchnąłem z ulgą - byliśmy bezpieczni.
Przynajmniej na razie.

KONIEC

Opowiadanie inspirowane snem koleżanki AlysonStark.