Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

poniedziałek, 28 października 2019

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867
- "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, Ferdinanda Isidora Orquisha: swojego towarzysza, przyjaciela i pracodawcę,
- Na to wygląda... - odparł Ferdinand, oglądając pozłacany rewolwer o ciekawej właściwości posiadania siedmiu zamiast sześciu otworów na kule w bębenku. - Przyszedł dzisiaj rano w paczce z Watykanu. "Do pomocy w słusznej sprawie. Pius IX". Jak miło. Aaale... Dziś nie jest czas na walkę, prawda, Igor?
- Tak jest! Całe życie marzyłem o tygodniu w kwaterze agroturystycznej Mill Valley...
Nie można było się dziwić Igorowi. Kwatera Mill Valley, położona niedaleko wsi o tej samej nazwie, służyła wszystkim - czy to farmer, handlarz, duchowny czy też żołnierz - jako miejsce odpoczynku od ciężkiego życia.
- Może zarezerwować wycieczkę na szczyt Tuwikaa? - zaproponował Igor. - Liczą sobie po pięćdziesiąt centów od osoby, zniżka dwadzieścia pięć procent dla zarejestrowanych firm. Przejazd dyliżansem i oglądanie wiatraków na tle zachodzącego słońca, następnie ognisko i powrót na kolację w saloonie...
- Słyszałem o tamtejszych widokach dużo dobrego. Tak, zarezerwuj.
- Hee, cudownie...
Igor zatrzymał się przy recepcji, a Ferdinand wniósł ich torby po schodach na piętro. Zaraz dołączył do niego towarzysz z bilecikami i po chwili stanęli przed drzwiami swojego pokoju.
- Urlopie, wita... A to kto, do cholery? - Igor był bardzo zdziwiony, gdy zobaczył w swoim łóżku dwie nagie postacie: szczupłą blondynkę i potężnego bruneta. Patrzyli na łowców równie zaskoczeni co łowcy na nich.
Nagi mężczyzna wygrzebał się spod koca, podszedł do Ferdinanda i ochoczo podał mu rękę na powitanie.
- Ach, przepraszam najmocniej, musiała zajść pomyłka i niechcący z Crystal zajęliśmy wasz pokój... Tak, jakoś właśnie się dziwiłem, że klucz nie pasuje. Chad Nicholson, miło mi.
- Ferdinand Orquish - odparł łowca, niepewnie podając mężczyźnie dłoń. Ten mu prawie zmiażdżył palce, taki miał mocny chwyt.
- Jeżeli to najszanowniejszemu państwu to w jakikolwiek sposób przeszkadza, możemy się przenieść z powrotem do naszego pokoju i oddać wam ten.
- Um... Może zachowajcie go sobie, my weźmiemy wasz. Ten naprzeciwko?
- Zgadza się, szanowny panie.
- Jasne...
Po zamianie kluczy wyszli i zamknęli drzwi. Zaraz z Igorem usłyszeli głośne "juhuu!" i stukot, gdy para naprzeciwko wróciła do konsumowania swojej miłości. Bez słowa weszli do swojego nowego pokoju.
* * *
Stangret otworzył drzwiczki dyliżansu.
- Zapraszamy, zapraszamy!
Grupka uczestników przejażdżki nie była duża. Zasadniczo tylko Ferdinand z Igorem, starsza pani w kapeluszu z piórkiem i jej lokaj, wyglądający jakby wory mu nigdy nie znikały spod oczu. No i rzecz jasna stangret. Wsiedli do dyliżansu, a zajmując miejsca, Igor zwrócił uwagę, że dwa z nich są puste, zaś dyliżans nie rusza.
- Jest duża szansa, że jeszcze ktoś przyjdzie - rzekła starsza pani. - Janie! Podaj mi puder!
- Oczywiście, proszę pani...
Umościli się na siedziskach. Chwilę tak trwali we względnej ciszy (hulał
straszny wiatr), gdy nagle staruszka zaczęła się krzywić i zatykać nos.
- Coś się stało? - spytał Ferdinand.
- Pański... "kolega" niebywale śmierdzi.
- Pani usypała tym swoim pudrem całą podłogę, a nikt nie narzeka! - skontrował oburzony Igor.
- Mój puder nikomu nie przeszkadza, a na pański odór połowie dyliżansu!
- Narzeka tylko pani... - zauważył Orquish.
- Janie!
- Uch... Ekhem... Niech pan przestanie śmierdzieć... - jęknął lokaj.
- No, żeby pani przypadkiem żebra nie złamała!
- Grozisz mi, zgnilcu? Ty wiesz, kim ja jestem?! Nazywam się Theodore Isabelle Tochman i jestem kuzynką założyciela Tochman Family Cigarette Company!
- A ja jestem Igor Bursche i mam naładowany karabin!
- Jak śmiesz! Janie!
- DZIEEEŃ DOBRY! - Kłótnię przerwał głos nowo przybyłego towarzysza podróży.
- Gotowi na najlepszą wycieczkę waszego życia?
Otwarły się drzwiczki i wskoczyła szczupła blondynka w małym kapelusiku, a za nią tęgi brunet. Chad Nicholson i jego partnerka Crystal...
- Ach, sąsiedzi! - wyraźnie się ucieszył Chad. - I jeszcze urocza starsza pani i jej pomocnik, rączki całuję... - Jak powiedział, tak zrobił.
- Nawet sobie nie wyobrażacie państwo, jak bardzo się cieszę że możemy tu być z wami, ja i Chad... - zaczęła skrzeczeć Crystal. - Mój biedny chłopczyk jest szeryfem w Alias Dock i strasznie się męczy, polując na bandziorów...
Ferdinand tylko się skrzywił, wiedząc że Alias Dock to statystycznie
najspokojniejsze miasteczko w Kansas. Jednak, nic nie mówiąc, rozsiadł się wygodniej. Całą podróż na wzgórze Tuwikaa spędzili z Igorem słuchając przechwałek Chada, irytującego głosu Crystal i narzekań pani Tochman.

* * *

Wzgórze Tuwikaa, Kansas, 31 lipca 1867
- Ulotki nie kłamały... - stwierdził rozmarzonym głosem Igor. - Rzeczywiście widok zapiera dech w piersiach...
- O tak, dawno nie byłem taki szczęśliwy patrząc na... cokolwiek. - Łowca czarownic nabijał kiełbaski na kijek. - Ostatnio chyba w Bread Rock.
- Przy spaleniu Mony Lisy Valerie?
- Zgadza się...
Ferdinand odwrócił się od pięknego widoku pracujących młynów na tle
zachodzącego słońca, by zobaczyć płonące ognisko, gotowe na pieczenie tych włoskich przysmaków. Niestety, zobaczył tylko stangreta nie mogącego sobie poradzić z brakiem płomieni.
- Szanowny pan pozwoli, ja się tym zajmę... - Uśmiechnął się szeroko Chad.
Polał drewno odrobiną oleju, po czym wyciągnął rewolwer i strzelił kilka razy.
Sterczał chwilę nad swoim dziełem, uśmiechając się dumnie, ale nic się nie działo.
- W takim razie jestem bezsilny. To na pewno wina tego piekielnego wiatru...
Nieumarły szturchnął Orquisha. Łowca przewrócił oczami, skupił się na drewnie i pstryknął palcami. Ognisko stanęło w płomieniach.
- Ha! Jednak mi się udało! Ja... od początku wiedziałem! - cieszył się szeryf.
- Na rany Chrystusa... Zrobiłem to tylko dlatego, że ten ciamajda niczego nie umie, a ja jestem głodny... - szepnął Ferdinand towarzyszowi.
- W innym wypadku bym ci nie dał znać - odszepnął Igor.
Cała grupa stanęła nad ogniem. Niemal cała, bo pani Tochman kryła się przed dymem z ogniska za Janem, który trzymał jej i swój kijek - rzecz jasna prawie się dusząc.
Parę minut później, już po zjedzeniu, stangret zaczął pokazywać okolicę.
- Tamto wzgórze to Wokohwi. A tam, państwo spojrzą, jest rzeka Mua, perełka Doliny Młynów. A tam, kilometr od kwatery, widać samą wieś, Mill Valley... Jak się państwo przyjrzą, może będzie widać parowiec rzeczny ze zbożem. Pływają z jeziora Tóho dopływem Mua do rzeki San Rubicon, skąd zboże mogą dowieźć nawet do Meksyku.
- Janie! Przypatrz się tam, czy płynie!
- Nie widzę, pani...
- To patrz się lepiej! To ja jestem stara i ślepa, nie ty!
- N-nie widać!
- Widać... - powiedział Ferdinand, patrząc przez lornetkę.
- No proszę! Janie, ty do niczego się nie nadajesz, nawet patrzeć nie umiesz...
- Przepraszam, pani.
Wszyscy już się zbierali do powrotu do miasteczka, a Ferdinand dalej oglądał okolicę przez lornetkę. Wciąż zastanawiało go, dlaczego z sąsiedniego wzgórza unosi się dym. "Pewnie niedogaszone ognisko jakichś podróżników wywołało pożar", pomyślał.
- Hej, Ferdinand! Tylko na ciebie czekamy! - usłyszał towarzysza. Schował lornetkę i poszedł do dyliżansu.
* * *
Mill Valley, Kansas, 1 sierpnia 1867
Słodki sen przerwał kobiecy krzyk. Igor nadal się dobudzał, gdy Ferdinand już stał i ładował rewolwer.
- Co... Co jest...? - Bursche podrapał się po głowie.
Kobiece krzyki nagle ustały, ale zastąpił je zrozpaczony ryk mężczyzny.
- To z pokoju naprzeciwko. Szybko, chodź!
Nieumarły wygrzebał się spod koca, nawet nie włożył spodni, tylko złapał karabin i wyszedł za Orquishem na korytarz. Kopniakiem wywalił drzwi do pokoju sąsiadów.
Crystal leżała na ziemi w kałuży krwi. Chad Nicholson zalewał się łzami,
patrząc jednocześnie na ogromną dziurę w brzuchu swojej martwej dziewczyny.
- Ona taka niewinna... A to paskudztwo... Jak mogłem do tego dopuścić... - chlipał.
- Paskudztwo? - Ferdinand opuścił "Drogę do Światłości". Zlał go zimny pot.
- Chlip... Leżeliśmy sobie i paliliśmy... Planowaliśmy czy kiedyś nie zaadoptować dziecka... Bo wiecie, Crystal miała parę chorób genetycznych i nie mogła mieć
dzieci, jej brzuch nie był przystosowany i gdyby była w ciąży to na którymś punkcie dziecko mogłoby ją rozerwać... I nagle... Chlip... Zaczęła kaszleć... Brzuch jej urósł... I pękł... I jakaś pokraka wylazła i ją zagryzła... Ja nie... Nie mogłem nic zrobić! - wybuchnął płaczem.
- Już, już... - zaczął go klepać po ramieniu Igor. Chad podniósł się i go mocno przytulił, jego łzy wcierały się w stare bandaże.
Ferdinand obejrzał ciało dziewczyny. Rzeczywiście, wyglądało jak rozerwane od środka. W całym pokoju czuć było sfermentowane gazy z jelit. Do tego to zagryzione gardło - nawet było widać ślady zębów, malutkich ząbków dziecka.
Łowcę coś tknęło.
- Chwila, moment... To, co wyszło jej brzucha... Na rany Chrystusa, gdzie to teraz jest?
- Nie wiem... Chlip... Wskoczyło na ścianę i wtedy...
- UWAŻAJ! - Igor rzucił się na Ferdinanda, wypchnął go na korytarz. Na plecach nieumarłego wylądowało coś małego. Odgryzło mu kawałek karku, ale zgniłe mięso i krew raczej mu nie odpowiadały, bo wypluł je natychmiast i spojrzał na świeżego i żywego Ferdinanda. Warknął groźnie.
- Mały sukinsyn! - wrzasnął Chad, biorąc rewolwer i strzelając kilkukrotnie w potworka. Ten spadł z Igora. Przez kule Chada z połowy głowy nie zostało mu prawie nic, lecz i tak wstał i zaczął dreptać w stronę Ferdinanda. Dopiero dwa jego strzały skutecznie zabiły stworzenie. Chad upadł na kolana z płaczem.
- Hmmm... Wygląda jak zombie, jednak nie taki zwykły... Bardziej przypomina płód niż człowieka... - mówił Orquish, oglądając zwłoki.
- Chad mówił że wyszedł z Crystal - przypomniał Igor.
- Nieumarły płód... Pierwsze słyszę. Chad, na pewno nie była w ciąży?
- Coś ty, przecież jeszcze wczoraj widzieliśmy i brzuch miała jak dziewiętnastolatka.
- Miała dziewiętnaście lat, panie Bursche... - jęknął Chad.
- Właśnie.
- Musimy komuś dać znać. Szybko!
Pobiegli w dół kwatery - Igor jednocześnie próbował włożyć spodnie.
Recepcjonistka leżała martwa, obgryzana przez małe. Za przewróconym stolikiem stał Jan i strącał je z rewolweru, jednak żaden pocisk (mimo że lokaj bardzo celnie strzelał) nie dał rady zabić potworów.
- Janie! Dlaczego one tam dalej są?! Postaraj się bardziej! - Pani Tochman siedziała obok niego i pudrowała nos.
- Prze... praszam... Pani... Staram... Się... Cholera! - Jeden skoczył na niego.
- To staraj się bardziej! Ach!
Ferdinand wymierzył "Drogę do Światłości" i najpierw zestrzelił zombie z twarzy Jana, następnie pozostałą czwórkę z truchła recepcjonistki. Tym razem padły od razu.
- Jak ty... A mi przecież...? - jęknął Jan.
- Nie wiem. Chodźcie, musimy stąd wyjść! - Łowca otworzył bębenek i zaczął ładować kolejnych siedem pocisków. Krótkie przyjrzenie się im rozwiązało zagadkę.
- Srebro... Są wrażliwe na srebro. Czy ktoś oprócz mnie, Jana i Chada ma rewolwer? Nie?
- Nie.
- Dobrze. Weźcie po sześć kul z tej sakiewki... - Wyciągnął z kieszeni woreczek, który wcześniej był załączony do paczki z Watykanu. - Srebro, jak widać, skutecznie je zabija. Igor, dosyp sobie do lufy pyłu srebrnego. Musimy być pewni, że przynajmniej je zranimy. Na rany Chrystusa, to miał być relaksujący weekend...
Cała piątka opuściła budynek. Spojrzeli na miasto w oddali - krzyki jasno sugerowały, że plaga dotarła i tam.
- Co teraz zrobimy? - spytał Igor.
Ferdinand rozejrzał się. Noc nie sprzyjała obserwacjom, ale łatwo dało się wyczuć warunki. Chmury, ciemno i wietrznie. „Śmierdzi dymem jak cholera. Hm... Dym...”, przypomniał sobie.
- Było tu gdzieś w okolicy jakieś pranie?
- Widziałem jak schło wieczorem na pobliskiej farmie. - Igor zapalił lampę naftową.
Ferdinand złapał ją i pobiegł, a drużyna za nim. Wbiegli pod farmę. Orquish chciał zacząć szukać prania, lecz wtedy z drzwi wyskoczył właściciel gospodarstwa i złapał Bursche'a.
- Błagam was, dobrzy ludzie... Moja żona rodzi już jedenastego potwora... Zagryzają mi psy i dobierają się do mnie! I do mojej żony! Pomóżcie mi to zatrzymać! - płakał.
- Weź nóż i obsyp go odrobiną srebra. - Nieumarły nasypał na bibułkę troszkę pyłu i podał farmerowi. - Odbieraj każdy poród i każdego potwora zarżnij. Inaczej nie umrą.
- Ale... Ale to są...
- To nie są dzieci, to efekt klątwy! Na rany Chrystusa...
- Nie mogę!
- Chad, pomożesz mu. Chcesz zemsty za Crystal, prawda?
- Chlip... Tak...
Brunet z rewolwerem i nożem wszedł za farmerem do środka. Czwórka już razem poszła pod stojak na pranie.
- Tak jak myślałem... - stwierdził Ferdinand, oglądając pantalony. - Szare od dymu. Tego dymu, co tu leci cały dzień od wzgórza. - Przyjrzał się dokładniej, wspomagając się magią. - Tam bym się doszukiwał początku tej plagi. W dymie są resztki zaklętego drewna. To pewnie właśnie ono sprawia, że wszystkie kobiety zaczynają rodzić te potwory.
- A pani Tochman? Ona nie rodzi.
- Może jest już za stara? - Spotkał się z jej wściekłym spojrzeniem.
- Hm. Ruszamy.

* * *

Wzgórze Wokohwi, Kansas, 1 sierpnia 1867
- Musi pani tu zostać - powiedział Ferdinand do Theodory Isabelle Tochman. - To niebezpieczne.
- O nie, zostać tu i dać się pożreć wilkom? Albo tym potworom?
- Właśnie o to chodzi że może pani przeżyć. - Spojrzał na Jana. Ten tylko pokręcił głową ze zmęczonym wzrokiem. - Ech...
Zaczęli wchodzić po ścieżce na szczyt. Płuca ich swędziały od dymu, ale parli do przodu.
Szli pod wiatr, ale parli do przodu.
Ujrzeli ścianę ognia, ale parli do przodu.
- AAAHAHAHAHAHAHA! - Głośny, szaleńczy śmiech oznajmił że, sprawca (a w tym wypadku sprawczyni) już była blisko i zdawała sobie sprawę z ich obecności.
Wzniosła się nad ścianę ognia, ukazała swoje czarne oblicze i złote szaty. - Myślicie, że dacie mi radę, głupcy? Wiatr mi dzisiaj sprzyja! Huzia! - wyciągnęła z kieszeni kilka grzybów i rzuciła je w ogień. Dym przybrał fioletową barwę.
- PADNIJ!
Wszyscy z drużyny rzucili się do rowów po bokach ścieżki. Jedna tylko pani Tochman nie zdążyła, zakrztusiła się. Jej ciało zaczęły porastać podobne grzyby do tych wrzuconych do ognia.
- Janie! Jaaanieee! Pomóż mi, natychmiast!
Jan wysunął głowę z rowu. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na skręcającą się z bólu Teksankę, wycelował rewolwer w jej czoło i strzelił trzy razy.
- Przykro mi, nie podołała atakowi zombie. Jej ciało zaginęło - mówił jednocześnie napełniając bębenek, podczas gdy jej zwłoki porastało coraz więcej grzybów. Wkrótce nie była odróżnialna od ściółki.
Ferdinand pstryknął palcami, spomiędzy drzew zaczęła wylewać się mgła, której wilgoć przygasiła płomienie. Sprawczyni opadła na grunt.
- Twoje tanie sztuczki nie ugaszą mojego żaru! Ja, Tahalla, otrzymuję energię od słońca z gorących pustyń Takumby! Nie powstrzymacie mojej zemsty!
- Zemsty? - spytał szeptem Igor.
- Z Takumby Francuskiej pochodzi trochę niewolników, pewnie jej wioskę spalili czy coś - odszepnął Ferdinand, gdy wkraczali na polanę. - Słuchaj, Tahalla, czy jak ci tam! W imieniu amerykańskiego wydziału Katolickiego Sądu Ds. Nielegalnego Użytku Czarnej Magii skazuję cię na śmierć za uprawianie... właśnie czarnej magii! I zbrodnie przeciw ludzkości!
- Nyahahaha! Powodzenia, łowczyku!
Ponownie się wzniosła w powietrze, machnęła dłońmi i zaczęła szeptać jakieś afrykańskie zaklęcia. Otoczyły ją ogniste bicze.
- Zajmijcie ją czymś i dajcie mi chwilę... - Ferdinand rozciągnął wyjęty z kieszeni kostur i zaczął rysować pentagram.
- Czy to nie hipokryzja, że też korzystasz z czarnej magii, by mnie pokonać?
- Zwalczaj ogień ogniem, mówią...
- Nie wydaje mi się byś zamie... - Strzał.
- Te! Wiedźmo! A pociski umiesz odbijać?! - krzyczał Igor, który właśnie razem z Janem wystrzelił dwa w jej plecy.
Rzuciła się na nich z krzykiem. Otoczył ich krąg ognia. Strzelali, lecz jej płomienie topiły metal i zasklepiały rany. Mimo tego, czas dla łowcy został kupiony.
Dokończył pentagram, wysypał na jego środek sól i rozprowadził. Nadal dzierżąc kij, wyszeptał kilka niezrozumiałych zaklęć. W oddali uderzył piorun. Następnie
naładował rewolwer, wycelował czarownicy w nogę i strzelił kilka razy.
Płomień stopił srebrne pociski. Tahalla machnęła dłońmi i wytworzyła ognisty bicz, którym odrzuciła Jana z Igorem, po czym zamachnęła się nim i niczym sznurem złapała Ferdinanda za ręce i nogi. Wzniosła się w powietrze, ciągnąc go za sobą, zaczęła wirować jak tancerka i dziko krzyczeć. Rozgrzane powietrze raniło łowcy płuca, a płomienie ognistego bicza - przeguby i kostki.
- Agh... Hyyy... Aaaa...! - Próbował oddychać.
- AHAHAHAHA! NIE MASZ JUŻ SZANS! NIE MASZ JUŻ SIŁ! OGNIEM I DYMEM MNIE TORTUROWALI, GDY SŁUŻYŁAM NA ICH FARMACH JAKO
NIEWOLNICA, A TERAZ TO ONI ZDECHNĄ W DYMIE! JAK PSY!
Igor i Jan leżeli na ziemi, półżywi. Ferdinand dusił się, bo wokół niego już prawie nie było powietrza. Można było sądzić, że przegrali z Tahallą. Lecz wtem...
Wiedźma opadła na ziemię. Bezwolnie puściła ogniste więzy - Ferdinand spadł i odzyskał dech. Czarownica drapała się po łysej głowie, rozglądając się jednocześnie wokół zmartwionym wzrokiem. Ciężkie krople deszczu uderzały głośno o ziemię.
- Ty sukinsynu... - Próbowała wytworzyć falę zabójczego ognia, ale z jej mokrych dłoni puściła tylko parę wodną. - Ty sukinsynu! Moje płomienie! Moja zemsta! NIE!
- Mówiąc że ogień zwalczam ogniem nieco skłamałem... - Łowca strzepywał błoto z płaszcza, wstając.
W dłoniach czarownicy zjawiły się dwa długie noże. Była wyczerpana po tak intensywnym używaniu mocy, lecz i tak się chciała ostatkiem sił rzucić na Ferdinanda. Przeszkodził jej w tym ołów wbity w jej stopy, dzieło karabinu Igora. Upadła z płaczem.
* * *
Mill Valley, Kansas, 1 sierpnia 1867
Po tym, jak Orquish dosypał kilka składników na środek pentagramu, deszcz przybrał fioletowy kolor.
- Jak to zrobiłeś? - spytał Jan.
- Rytuał poświęcenia soli, praktykowany przez szamanów z Ohio. Sól powoduje rozerwanie chmury i deszcz.
- A teraz? Co tam dodałeś?
- Neutralizator.
- Jakiś magiczny eliksir?
- Nie. Żywica, sok z brzozy, wódka i przesmażona sól.
- Smażona sól?
- Zwykła nie daje pożądanych efektów. Do tego srebrny pył i możemy popatrzeć jak małe giną w męczarniach...
Rozejrzeli się wokół, po mieście. Wcześniej hasające wokół i zagryzające farmerów z ich rodzinami zombie-płody rozpuszczały się z krzykiem bólu w purpurowym deszczu. Igor rzucił związane ciało Tahalli na ziemię na głównym placu w centrum miasta.
- Oto i winna!
Pół godziny później cała trójka już z opatrzonymi ranami siedziała przed
lokalnym saloonem. Dołączył do nich oblany krwią Chad. Z uśmiechem oznajmił, że wybijał potworki gołymi rękoma. Tym razem Ferdinand nie miał podejrzeń co do prawdziwości tej historii.
- Co teraz zrobisz, Janie? - spytał Igor jednocześnie popijając whiskey.
- Nie wracam do Teksasu, to na pewno. Chyba ruszę na zachód i tam gdzieś się zaszyję. Może Kalifornia? Podobno mają tam bardzo ładne plaże.
- Trzymamy za ciebie kciuki... - Ferdinand owijał bandażami oparzone miejsca.
Wszyscy z uśmiechem spojrzeli na główny plac. Tahalla ładnie dyndała sobie na stryczku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz