Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

wtorek, 2 października 2018

Fallout: Duch Północy

Rido City było jednym z bardziej specyficznych miast na Północy.
Zbudowane przez czterdziestoma laty na ruinach mitycznego miasta zwanego Bend, gdzieś w centrum Oregonu, przez mieszkańców lokalnej Krypty, oznaczonej numerem 96. Krypta ta była tą, której mieszkańcy mogli się uznać za szczęściarzy - w przeciwieństwie do innych Krypt, była ona Kryptą kontrolną, jedną z siedemnastu, w których nie był przeprowadzony żaden eksperyment. Jedyna notatka jaka pozostała i jaką miał się kierować każdy Nadzorca brzmiała "otworzyć po 170 latach". I tak też się stało.
Nie słyszeli o innych Kryptach kontrolnych, jedynie jakieś pogłoski o Krypcie 8 w Kalifornii czy Krypcie 76 w Zachodniej Virginii. Jednak odkąd w 2077 spadły bomby, a wrota Krypty 96 faktycznie zostały zamknięte wraz z jej mieszkańcami w środku, minęło te 170 lat i jej mieszkańcy w błękitnych kombinezonach wyszli na spieczone gruzy miasta ich pradziadków. Wśród nich byli moi rodzice - Glenn i Natasha Bullfinchowie.
Ojciec był rodowitym mieszkańcem Oregonu, ponoć jego (a zarazem i moi) przodkowie przypłynęli z Anglii do Ameryki jeszcze w 1856 i osiedlili się w Bend.
Matka natomiast pochodziła z dziada pradziada ze Związku Radzieckiego. Jej prababcia przyjechała do Bend, by odwiedzić wujka, ale miłe spotkanie przy herbacie przerwała im wojna nuklearna. Dziewczyna wyruszyła do Krypty - i przez następne 170 lat jej potomkowie jej nie opuścili.
Kiedy nastał pamiętny 2247 i Dzień Odzyskania, wraz z resztą mieszkańców rodzice opuścili Kryptę i rozpoczęli odbudowę miasta, któremu nadano nową nazwę - Rido City, od nazwiska byłego Nadzorcy i pierwszego burmistrza.
Rido od początku nie miało lekko. Już w pierwszych latach od Dnia Odzyskania rozpoczęły się ataki zorganizowanej grupy bandytów, która (według podań mieszkańców niedalekiej osady górniczej, Miedzianego Kręgu) grasowała od Alaski do miasteczek na północ od Arroyo. Zwali się oni Technikami i w ich mniemaniu całe Północne Pustkowia należą do nich. Ale na południe nie pójdą - bo tam RNK. Do Kanady - też nie, bo nie ma czego zbierać. Do Idaho - jak wyżej. Grasują więc po Północy. I dobijają się do Rido...
Nie jestem jedynym, który nie darzy ich ciepłymi uczuciami, ale miałem swoje powody i tak. 11 lat po Dniu Odzyskania, nie pierwszy raz z resztą, zaatakowali. Ich celem była głównie nasza wieża ciśnieniowa. Trzymaliśmy w niej naszą wodę, więc zasada była prosta: nie ma wieży, nie ma Rido. Ojciec był wśród broniących jej. Walczył do ostatniej kropli krwi... I udało mu się. Gdy padł ostatni Technik, on tylko usiadł i, uśmiechnąwszy się, skonał z wykrwawienia.
Mój ojciec był bohaterem.
A ja kim jestem? Siedzącym w barze, popijającym whiskey synem słynnego Glenna Bullfincha, który nawet nie może znaleźć pracy. Mimo idealnego do tego wieku 33 lat. Nazywam się Casper Bullfinch i jestem nikim...
- Te, Casper! Pijesz jeszcze czy nie?! - zawołał zza lady barman - Bo mi się kończą szklanki.
Zajrzałem do swojej.
Prawie pusta.
Ale jeszcze łyk będzie.
- Leon - spojrzałem na przyjaciela, który leżał z twarzą wciśniętą w blat stołu, tuż obok trzech opróżnionych butelek whiskey - Leon. Wstawaj, idziemy.
- Yyyyyygh... - jęknął.
Wziąłem owe butelki i zaniosłem barmanowi. Nie dziwił nam się, że chlejemy. Styczeń, zimno, a whiskey rozgrzewa. A że członek straży na służbie leżał teraz obok mnie, pogrążony pijackim snem - to już się dziwił.
I wtedy właśnie wkroczyli do baru.
Ubrani w skóry i grube futra, dzierżący chińskie karabiny bojowe, szczerzący zgniłe zęby - Technicy...
Natychmiast się rozgościli. Dwóch zaczęło się dobierać do miejscowej dziwki, trzeci wycelował w barmana, czwarty zaczął mu odbierać z kasy kapsle i butelki alkoholi z półki.
Nie obeszło się to bez odzewu klienteli. Zaczęto sięgać po noże, pistolety, niektórzy brali strzelby i karabiny. I ja sięgnąłem po swój, myśliwski, ładowany nabojami .308, krótko mówiąc - dobra broń.
I już jeden z nich, celujący w barmana, znalazł się na mojej muszce. Obejrzał się, obrócił, położył palec na spust... i już jego mózg wylądował na ścianie, wraz z okruchami czaszki i ołowianym pociskiem. Z mojego karabinu.
Wszyscy zamarli.
- Ognia! - wrzasnął ich lider, zbierający kapsle, a przybytek zadrżał od wystrzałów.
Krzyki, stukot, huk i przelewana krew - to wystarczy, by opisać sytuację.
Po mojej lewej coś przemknęło, za mną stuknęło i w mgnieniu oka moja szyja była ściskana przez silną parę dłoni Technika, z zaskoczenia aż mi wypadł karabin. Kopnąłem bydlę w krocze, on puścił, ja złapałem swoją broń i przyłożyłem kolbą mu w głowę. On za nią złapał i przyciągnął mnie do siebie, przyłożył dwukrotnie, ja mu wyjechałem w żołądek. Wyrwałem broń, odskoczyłem i na oślep strzeliłem, by po chwili zobaczyć Technika leżącego w kałuży krwi.
I dobrze.
Wskoczyłem za przewrócony stół, zakryłem się losowym martwym ciałem. Słusznie - usłyszałem, jak się w nie wbijają dwa pociski. Wyjrzałem na bar - został już jeden, ledwie się trzymający Technik. Ktoś przyłożył mu pistolet do głowy i strzelił.
Po sprawie.

* * *

- Tu jest! - obudził mnie czyjś krzyk. Podniosłem głowę ze starego materaca, by ujrzeć tego, co mnie wyrwał z krainy słodkich snów. Był nim jakiś człowiek w mundurze straży Rido, lecz nie Leon, tylko ktoś zupełnie inny. Złapał mnie za kołnierz i wyciągnął na mroźne zewnątrz, gdzie przejęło mnie dwóch innych strażników, którzy wbrew moim sprzeciwom zaciągnęli mnie po śniegu na plac główny. 
Na nim stał podest, a przy nim chyba całe miasto. Na samym podeście - burmistrz, Jamie Rido, a także kapitan straży, niejaki Anthony Swanson.
- To on! - zawołał kapitan - To on wszczął wczorajszą strzelaninę! Czy się mylę, ludzie? Powiedzcie, czy się mylę?!
- Nie! Nie mylisz! To on zaczął! - wrzeszczał tłum.
- Co? Co... O co chodzi?! - krzyknąłem, zdezorientowany.
- To się stało, Bullfinch, że na podstawie doniesień świadków zostałeś oskarżony o wszczęcie strzelaniny w barze wczoraj w godzinach wieczornych, która poniosła ofiary w ludziach! - zwrócił się do mnie kapitan - Co masz na swoją obronę?!
- Wygnać go! Powiesić! Na stryczek z nim! - tłum był jeszcze bardziej rozjuszony. Jak to "oskarżony"? O co tu chodzi?
- Przecież to byli Technicy! - zawołałem - Atakowali dziw... Anastasię i okradali bar! Jeden z nich celował w barmana, a potem we mnie!
- Ludzie! - odezwał się kapitan. Zaczynałem go nie znosić... - Czy wierzycie w te jego łgarstwa?!
- Nie! Nie wierzymy! Pozbyć się go! Straciłam przez niego syna!
- Oddaję więc głos burmistrzowi!
- Ehem... A więc... - zaczął Rido - Obywatele! Czy uważacie oskarżonego o wszczęcie strzelaniny z ofiarami, której można było uniknąć, Caspra Bullfincha, za winnego!
- Tak! Niech się wynosi! Za dużo krwi przez niego zostało przelane! - ktoś trafił mnie pomidorem. Skąd wzięli pomidora w styczniu? 
- Czy chcecie jego śmierci przez powieszenie czy wygnania?
- Śmierci! Na stryczek! Wygnać go! Wygnać! Niech zginie na pustkowiach! - wrzeszczeli na przemian. Banda zdrajców, przecież ja się broniłem!
- Ale ludzie, od kiedy strzelanie do bandytów jest zabronione?! - wrzasnąłem.
- Milcz! Nie masz prawa głosu, dopóki ci go nie udzielimy! - ryknął kapitan.
- A więc lud przemówił... Casprze! Za twoje przewinienia zostajesz skazany na... wygnanie z Rido City! Masz godzinę na spakowanie swojego dobytku, a po niej zostaniesz zabrany pod bramę, przez którą opuścisz miasto i już nigdy nie wrócisz! - ogłosił burmistrz.
A więc tak to się kończy.
Zostałem odeskortowany do otoczonego przez straże domu. Wciąż nie mogłem zrozumieć, jakim prawem mnie wygnali. Jednak słowo burmistrza się rzekło - wziąłem więc swój największy plecak i zacząłem do niego pakować dobytek. Ubrania, kilka książek, holotaśma z grą "Czerwone Widmo" i inne takie rzeczy. Do pasa przypiąłem manierkę, którą wypełniłem whiskey. Dodatkowe dwie butelki schowałem do plecaka. Dołożyłem też śpiwór i kilka pudełek amunicji. Do kieszeni schowałem zdjęcie rodziców - ich jedyne wspólne, jeszcze sprzed Dnia Odzyskania. Na ramię założyłem karabin - na pustkowiach ponoć jest wiele paskudnych stworzeń. No i Techników... Na to samo wychodzi.
Z biurka wziąłem swojego Pip-Boya 3000 Mk IV, kolejny spadek po ojcu i przypomnienie o jego przeszłości w Krypcie.
Założyłem go, zapiąłem, włączyłem, przed oczami przeleciały mi rzędy zielonych literek i cyferek, a także napis "ładowanie" i wesoła twarz zielonego chłopczyka w kombinezonie Krypty, maskotki firmy, która ją zbudowała - Vault-Tec.
Gdy się włączył, miałem dostęp do listy funkcji życiowych i stanu zdrowia, mapy, czytnika holotaśm itp.
Najprzydatniejsze urządzenie pustkowi.
No, poza karabinem...
Gdy byłem gotowy, nałożyłem na siebie gruby płaszcz ze skóry - dobra rzecz, wykładany futrem, więc i grzeje, a jeszcze kiedyś go wyłożyłem od środka płytkami z aluminium, więc też chroni.
Na głowę wcisnąłem kapelusz, do pasa przypiąłem lampę - i wyszedłem.
Zaraz przejął mnie strażnik. Przeszliśmy te wszystkie jardy do bramy, a ja cały czas czułem na sobie wzrok wściekłych mieszkańców. Niektórzy woleliby widzieć mnie na stryczku, niż na pustkowiach...
Bramę otworzyło dwóch strażników. Już chciałem przejść, gdy jeden złapał mnie za ramię. Był to Leon.
- Kilka mil na północ drogą nr 97 jest osada, Miedziany Krąg. Tam się kieruj - puścił mi oko.
Kiwnąłem głową i przeszedłem przez bramę. Usłyszałem skrzypnięcie zamykanej bramy.
Ostatnie rzucenie okiem na rodzinne miasto, łyk whiskey. Popatrzyłem na pustkowia.
Nie ma co tracić czasu - pomyślałem i ruszyłem przed siebie.
Przede mną Miedziany Krąg.