Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

wtorek, 17 września 2019

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Pojedynek

Summerfield, Missouri, 18 listopada 1871
Mój ulubiony bar w Summerfield, Missouri, o wdzięcznej nazwie Aphrodites Drink nadal był w remoncie. Po słynnej strzelanie w 1864 był tylko pełnym dziur wrakiem. To już siedem lat.
Chwała Bogu, że na dwa lata po wojnie secesyjnej tuż obok otwarto nowy bar, Whale's Belly. Nie było to miejsce tak świetne jak Aphrodites Drink, ale mimo wszystko czułem się tam jak ryba w wodzie. I tym razem też tak było, z błogim uśmiechem siedziałem przy jednym ze stolików, grając z paroma rolnikami w pokera i popijając whiskey.
18 listopada dość długo był dniem jak co dzień. Zmieniło się to jednak natychmiastowo, gdy drzwi saloonu rozwarły się, a do środka wszedł mężczyzna. Wyglądał na osobę bliską czterdziestki.
Odwiesił płaszcz, poprawił ciemny kapelusz, spod niego wystawał orli nos i wykrzywione usta, wszystko to otoczone przez brązową czuprynę.
Czarnymi jak noc oczyma zlustrował saloon, a spomiędzy masy stołów, krzeseł, panów i panien, jego wzrok wyłowił stolik mój i czwórki rolników. Kroki tego człowieka, w ucichłym ze swego rodzaju strachu barze, odznaczały się głośnym dźwiękiem stukania obcasów po starych deskach.
- Państwo zagrają? - spytał.
- Eee... Znamy się? - odparłem.
- Być może. - nieznajomy usiadł przy stoliku.
Mimo wszystko zgodziliśmy się na partyjkę. Jednak nieznajomy stawiał tylko na swoje zasady.
- Chcę grać z tylko jednym. Może... - spojrzał mi prosto w oczy - Z tobą.
- Niech więc będzie.
Dziwak usiadł.
- Oczko?
- Tylko na tyle cię stać? - spytałem.
- Boisz się przyjąć wyzwanie?
- Ależ skąd, to prawie jak blackjack...
Sięgnąłem po talię kart, jednak moją dłoń do blatu stołu przyszpiliła jego prawica - z kieszeni wyciągnął stare pudełeczko, barowe karty rzucił na ziemię, a przede mną pojawiła się jego własna kolekcja 52 kart.
Zaczęła się gra i kulturalna, jak na mieszkańca Springfield i jakiegoś obcego, popijawa. Za whiskey poszła tequila, za nimi wódka, rum i gin.
W mojej dłoni znajdowały się karty oznaczone numerami 2, 3 i 5, a także as. Suma: 21.
- Oczko! - zawołałem - Hohohoho! - zaśmiałem się, jak to miałem w zwyczaju po zwycięstwie.
- Gratuluję, wygrałeś - powiedział obcy - Ja również odniosłem swoje zwycięstwo. Wiem to, czego potrzebowałem.
- A co takiego niby wiesz? Przecież przez całą rozgrywkę nie rozmawialiśmy.
- Ano, wiem już kim jesteś. Poznałem twój śmiech. Dziewięć lat to zajęło, ale cię znalazłem, sukinsynu.
Pobladłem. Nim otworzyłem usta, by coś powiedzieć, głuche łupnięcie dało mi znać, że stół i karty
poleciały na ścianę. Końcówka lufy rewolwera nieznajomego patrzyła w sam środek mojego czoła.
Na leżącym przy mnie asie zamiast pika widniała czaszka.
- Długo na to czekałem, Jonathanie Skawinski.
- A... Ale o co...?
- Och, nie pamiętasz? No tak, minęło równiutko dziewięć lat...
Jonahav, Missouri, 18 listopada 1863
Po zabójstwie szeryfa z ręki jakiegoś fanatyka CSA miasto opanował chaos. Wszędzie trwały walki, a ja w końcu miałem szansę - szansę, by utrzeć nosa Blackgoodom. Ich dom stał otworem. Tyle czekania, by skopać te ich konfederackie dupska...
- GREGORY! CHRISTOPHER! MARTHA! - wrzasnąłem, dzierżąc dubeltówkę - WIEM, ŻE TAM JESTEŚCIE, SUKINSYNY! WY I TA WASZA DZIWKA!
Nie wiem, czy ktoś odpowiedział - trwała piekielna burza z błyskawicami, a deszcz tak
huczał o ziemię, że nie było słychać prawie nic.
- Za mną, chłopaki!
Chłopaki - Moss, Marston i Coen, pracujący dla mnie parobkowie - ruszyli. Każdy z nich ściskał po nożu i sześciostrzałowcu. Poleje się dziś konfederacka krew...
Ręką im dałem znać, by otoczyli niewielką farmę, ja zaś podszedłem pod drzwi.
- ZARAZ WYŁAMIĘ TĘ DECHĘ, A JEŚLI TAM BĘDZIECIE, WYRŻNĘ WAS JAK PSY! LEPIEJ DLA WAS, SUKINSYNY, BYŚCIE JUŻ DAWNO UCIEKLI! LICZĘ DO TRZECH!
Cisza.
- RAZ!
Cisza.
- DWA!
Jak makiem zasiał.
- TRZY!!!
Drzwi upadły z donośnym hukiem. Rozejrzałem się, a wszędzie gdzie patrzyłem, celowałem z dubeltówki. Przeszedłem przez parter, gdzie była jadalnio-kuchnia, minąłem stół, szafkę i drogą kolekcję porcelany. Wkroczyłem na schody.
- A JEŻELI WAS NIE ZNAJDĘ, TO SPALĘ TEN DOM W CHOLERĘ!
Gdy byłem na piętrze, nadal nic nie dawało znaku życia. Dopiero po wejściu do sypialni państwa Blackgoodów, zajmowaną po ich śmierci przez ich córkę, Marthę, pod łóżkiem usłyszałem szurnięcie.
- TU JESTEŚ, DZIWECZKO! - schyliłem się i wyciągnąłem ją za włosy. Wyciągnąłem ją przez korytarz aż na balkon. Tam, gdy stanęła przy powiewającej fladze Konfederacji, kopnięciem rzuciłem ją na barierkę, złapałem za kark i przyłożyłem lufy do jej potylicy.
- ZJAWCIE SIĘ TU, SUKINSYNY, W CIĄGU DZIESIĘCIU SEKUND, ALBO JĄ
ZASTRZELĘ!
Żaden z Blackgoodów się nie zjawiał.
- DZIESIĘĆ! DZIEWIĘĆ! OSIEM!
Parobkowie się rozglądali, ale nikogo nie było.
- SIEDEM, SZEŚĆ, PIĘĆ!
Na polu kukurydzy coś się poruszyło.
- CZTERY, TRZY, DWA, JEDEN!
Gregory Blackgood był co raz bliżej.
- ZERO! NIE ZDĄŻYŁEŚ, KONFEDERACKA ŚWINIO!
Huk wystrzału zlał się z grzmotem. Martha, najmłodsze dziecko i jedyna córka świętej pamięci Williama i Margaret Blackgoodów, padła martwa.
- I TAK SAMO SKOŃCZY KAŻDY Z WAS, KONFEDERACKIE PSY! - zerwałem flagę CSA i rzuciłem na ziemię - NIECH ŻYJE MISSOURI! NIECH ŻYJE UNIA!!!
Grega Blackgooda, starszego brata, pojmał Moss. Chłop skończył na ziemi z poderżniętym
gardłem.
- NO I NA CO CZEKACIE!? SZUKAĆ ŚREDNIEGO BRATA!
Chłopaki pobiegli między rośliny. Ja sam zszedłem na dół i lampę naftową, stojącą na stole,
rzuciłem na dywan. Wychodząc, zaśmiałem się, jak to miałem w zwyczaju po zwycięstwie.
Kiedy już skończył się felerny 18 listopada, farma Blackgoodów była jedynie ruiną, podobnie jak i reszta miasteczka Jonahav. Nawet ta niegdysiejsza ostoja pokoju i zgody stała się polem bratobójczej wojny secesyjnej.
Springfield, Missouri, 18 listopada 1871
- ...A ja za radą brata uciekłem do Illinois. 9 lat cię szukałem, Skawinski, 9 lat biegania w po tej
stronie Mississippi, aby znaleźć cię zaledwie czterdzieści mil od ruin Jonahav - kontynuował obcy, który okazał się być Christopherem Blackgoodem - Ale nie jestem takim parszywym zabójcą, jakim ty się okazałeś. Chcę pojedynku. Chcę dowiedzieć się na własnej skórze, kto jest lepszy: "dzielny żołnierz Unii" czy "konfederacka świnia".
- Ja... Mi naprawdę było wstyd, ja się zmieniłem... - jedyne co otrzymałem w odpowiedzi, to rewolwer do mojej dłoni. Taki sam, jaki trzymał Chris.
- Na głównej ulicy. Teraz.
Staliśmy właśnie na głównej ulicy. Ja przed saloonem - Chris przed zakładem
pogrzebowym. Wokół było pusto. Jedynie pojedyncze ciekawskie baby czy żądne przygody dzieciaki wystawiały nosa zza okien domków w Summerfield. Nawet lokalny szeryf, straszna ciamajda, nie wyszedł z posterunku interweniować.
Bębenek mojego rewolweru był pełen. Ten znajdował się w pochwie przy pasie.
Nad nami górował zegar - jego dłuższa wskazówka znajdowała się wręcz niebezpiecznie
blisko krótszej, a ta wskazywała trzynastą.
- Kiedy dzwon wybije trzynastą, walczymy! - wrzasnął Chris.
- Niech wygra lepszy... - szepnąłem sam do siebie.
Czekaliśmy w słońcu.
Czekaliśmy w gniewie.
I wstydzie.
Minuta dłużyła się niemiłosiernie.
Ale dzwon zabił.
Wszystko działo się w jakby spowolnionym tępie - gdy ja chwyciłem broń, Chris już ją wyciągał. Gdy ja nacisnąłem spust, jego pocisk już opuścił lufę. Leciał prosto w moją stronę...
Chybiłem.
A on nie.
Dopełniła się jego zemsta - ołowiana kula, która utkwiła w moim sercu, zostawiła mi góra kilkanaście sekund życia. Upadłem na plecy. Ujrzałem słońce. I odlatującego kruka. Posłańca samej Śmierci...