Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

piątek, 14 lutego 2020

Jean's Bizarre Adventure - Ballada o Czarnej Śmierci

Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 20 listopada 2041
Vert Bois nie był lubiany wśród swoich. Znali go od dawna i wiedzieli, że jest przyjacielem, ale bali się go. Jego kościstej budowy, jego blizn i czyraków, jego wielkich, całkowicie czarnych oczu. A czego bali się już najbardziej, bo napawało i ich, i jego samego, ogromnym obrzydzeniem, był jego Stand.
Black Death Ballad... - wyszeptał, idąc wolnym krokiem w stronę Strefy VIP baru.
Otoczyła go czarna aura. Eryk mówił, że jest bardzo unikalna - bardziej niż Standy typu kolonijnego. Była to jedna z niewielu rzeczy związanych z umiejętnością Verta, która nie obrzydzała. De Voiture mówił mu to zawsze w ważnych momentach. Kiedy Vert odkrył BDB, kiedy zabił pierwszą osobę, kiedy zaczął być odosobniany przez Équipe, i teraz, gdy Delest zapragnął jego pomocy. Ten sam Delest, który zmywał się teraz w podskokach, goniony przez tę Betty. 
Zaraz obok niego zmaterializowała się sama postać Standa. Niewiele wyższa od niego, okryta zakurzonym płaszczem z kapturem, z odsłoniętymi jedynie kościstymi dłońmi i dolną połową twarzy. Górną zasłoniła maska z ptasim dziobem, podobna do tych noszonych przez lekarzy podczas epidemii dżumy w piętnastym wieku.
Szła obok Verta, krok w krok. Bez żadnego konkretnego twarzy ust zbliżali się do drzwi. Każdy ich krok zostawiał ślad - ślad bąbli, czyraków i ropni. 
Kopnięciem Vert wysadził szklane drzwi, Black Death Ballad wszedł do Strefy i skonfrontował się z zaskoczonym Grisloupem i jego przyjacielem. Uchylił płaszcz... i dopiero teraz zaczęła się walka.
* * *
30 sekund wcześniej
- Ch-Charles...? Czemu jego aura jest czarna? To normalne? - Jeanowi drżał głos.
- Standy swoimi właściwościami mówią o duszy właściciela. W końcu są jej odbiciem... Rzadkim przypadkiem jest, by Stand był, przykładowo, typem kolonijnym.
- Przejdź do rzeczy, już go przywołał! Co on robi z tą podłogą? - Jean zaczął powoli się cofać.
- Kiedy Stand jest typem kolonijnym, oznacza to zazwyczaj że użytkownik jest pusty w środku. Nie zostało mu nic z dawnego człowieka. A czarna aura... oznacza mniej więcej to samo, choć w inny sposób. Nie wiem w jaki. Jest pełna żalu? Nienawiści? A może na odwrót, jest w niej jeszcze nadzieja?
Kopnięcie zakapturzonego przeciwnika wyważyło drzwi (mimo jego chuderlawej postury wystającej spod płaszcza), na wejściu jednak otrzymał solidne "BONA!" od Jeana. Nawet nie jęknął, po prostu w ciszy przeleciał ten metr czy dwa i wylądował na ziemi. Chłopak przycisnął go butem.
- Imię, Stand, gdzie jest wasza baza - już! - krzyknął mu prosto w twarz.
- Uspokój się, Jean. Czekaj, przygotuję mieszankę usztywniającą i... Co ty tam szepczesz? - Charles zauważył ruch spękanych ust oponenta.
Black Death Ballad...
But Jeana nagle pokryły tętniące bąble, które z trzaskiem pękły, pokrywając kawałek ściany dziwnymi płynami. Pękł również but chłopaka.
- Agh! Co jest?! 
- Cheddar, do ataku. - Wróg uchylił klapę płaszcza. Wyskoczył z niej dziwnie malutki terier, który zaraz jednak przybrał zwyczajne rozmiary, a po tym stał się dziwnie duży. Rzucił się masywnym cielskiem na Charlesa i zębami zmiażdżył jego okulary. Facet musiał szybko zamknąć oczy, by nie poranić ich odłamkami szkła i plastiku.
- Cholera! Charles! - Jean jeszcze raz kopnął gościa na ziemi i pobiegł odepchnąć psa. - Je M'amuse! 
BONA! BONA! C'EST BONANA! - Pies upadł i przeturlał się pod jeden ze stolików. Jean mógł zobaczyć duże rozcięcie i szwy na jego brzuchu. Zaraz powiększył się jeszcze bardziej i pobiegł pomóc wstać swojemu panu.
- Co z tym psem jest nie tak? - Chłopak aż musiał otrzeć obolałe palce. Je M'amuse, jako Stand blisko dystansowy, przekazywał wszelkie obrażenia Jeanowi (tym bardziej, że naprawdę nie grzeszył wytrzymałością. Ile to już siniaków chłopak zebrał podczas ćwiczeń z Betty...), a ten pies miał chyba bardziej łuski niż futro. No i to zmienianie rozmiaru...
- Nie sądziłem że to możliwe, ale ten pies... - zaczął Charles.
- ...Jest użytkownikiem Standa. To fakt. Nazywa się Cheddar i może dowolnie zmieniać swój rozmiar - dokończył za niego wróg. Gdy wstał i przywołał swojego, ten spojrzał po przeciwnikach i chyba z zadowoleniem otworzył kościste usta, wypuszczając z nich chmurkę kurzu. Ta chmurka, w chwili spadnięcia na ziemię, wytworzyła na niej małą kolonię pryszczyków. Pękły z cichym trzaskiem. - To z kolei jest Black Death Ballad. Cheddar, proś!
Pies zmniejszył się do rozmiarów pierwszego lepszego jamnika i rzucił się na plecy, wywalając jęzor. Właściciel rzucił mu jakąś kupną przekąskę, a gdy Cheddar zaczął ją z radością żuć, zabandażowany facet wyciągnął z kieszeni małą kulkę. Wsadził ją psu do wnętrzności przez rozcięcie na brzuchu. Do żołądka?
- Ślicznie, mały! Do ataku!
Cheddar przewrócił się z powrotem na nogi, urósł tak że głową pocierał po suficie Strefy VIP i zaczął się trząść. Wtem...
- UWAŻAJ! - wrzasnął Charles, zasłaniając Jeana własnym ciałem przed treścią żołądkową psa, którą ten wystrzelił z ust. Choć znaczna jej większość wylądowała na Charlesie, sporo też poleciało na chłopaka. - Tfu... Co to jest?
- Charles, coś na tobie rośnie! Jakieś bąble!
- Na tobie też! ACH!
W miejscach, gdzie wylądowały wymiociny psa (czyli na całym ciele Grisloupa i na twarzy wraz z lewą ręką młodego Roqueforta) zaczęły rosnąć pryszcze, czyraki i liszaje, kolejno pękając. Krew, ropa i limfa dosłownie strzelały z ich ciał, rozrywając im skóry. Bolało jak samo piekło.
- AAAAAA! - Jean, w agonii, rzucił się z płaczem na ziemię. Łzy tylko pogorszyły sprawę, spływając na tę część twarzy, gdzie wszystko popękało. Gdy Jean przejechał po tym dłonią, ta była tak czerwona od krwi, że mógł odbić jej ślad na piłce, narysować twarz i nazwać ją Wilson.
Black... Death... Ballad... - powiedział jeszcze raz przeciwnik.
- Tony krwi... Prawdziwy basen... - Gdy Jean zobaczył Charlesa w podobnej sytuacji co on (w zasadzie gorszej - więcej syfu na nim wylądowało), Jean wygrzebał z kieszeni ten notatnik, który kilka dni temu dała mu Betty. Przejrzał strony, gdzie zapisał znane sobie nazwiska członków Équipe de Révolte, oraz wszelkie wskazówki dotyczące ich Standów, głównie zapisy z zamachów. - Tony krwi... Jesteś jednym z nich! Brałeś udział w zamachach! W 2040 na ministra Sainta Gérona, w styczniu na wicepremiera Eviana Perreira, dwa miesiące temu na ministra Abatillesa O. Muse'a... Jesteś jednym z oryginalnej szóstki!
- Oryginalnej czwórki. Vert Bois, miło mi. Na prośbę Delesta, z którym wcześniej ktoś z was miał okazję mieć krótką potyczkę, oraz rozkaz Eryka, przybyłem tu by was wyeliminować. Hmmm... Wszyscy są na miejscu? Nie. Widziałem, że pani Black wybiega za Delestem. No i zgaduję, że gdyby byli tu bracia Osbourne, albo owiani legendą Motyl i Nurek, to już by wyszli na spotkanie. Ale stary Roquefort...
- Nie! Tata jest za słaby do walki! Zostaw go! - Jean poderwał się, mimo bólu, i przywołał Je M'amuse. Zaraz jednak znowu upadł, gdy Stand został uderzony prosto w brzuch przez Black Death Ballad. W tym samym miejscu na ciele jego użytkownika powstały znane już wielkie pryszcze i liszaje, znowu rozsadziły jego skórę od środka. 
- Czyli jest tutaj? Dobrze...
Jean ściągnął koszulę i przycisnął ją do rany, po czym stanął na kolanie. Nie zamierzał się poddać. Dopiero co odzyskał ojca, na pewno go teraz nie straci!
Je M'amuse, fale psioniczne... - szepnął. Stand wyrósł nad nim i spełnił żądanie, nadając je prosto w plecy Verta.
Bois zatrzymał się w pół kroku. Nie upadł, nie zemdlał, tylko się zatrzymał. Już to samo w sobie było dziwne. Nagle ściągnął kaptur i zsunął bandaże - pokazała się jego łysa głowa, pokryta pojedynczymi włoskami i całym polem plamek. Nie była to jednak głowa starca, Vert miał góra trzydzieści lat. Po prostu był... chory?
"Co on, głupi?" - pomyślał Jean - "Przecież to go minimalnie chroniło przed falami...". Ale wtedy zobaczył, że wróg wyschniętą dłonią przejeżdża po łysinie, mignęła ręka Standa. Nagle zaczęły na niej rosnąć podobne bąble, dziesiątki tętniących bąbli, każdy z nich z wierzchu ociekał odrobinkami ropy, która je wypełniała. Jean widział, jak drżały pod naporem jego mocy.
- Fale? Fale psioniczne? To coś nowego... - powiedział swoim zachrypniętym głosem Vert. - Ale widzisz, kontakt kości mojego Standa z materią stałą powoduje rozrost Plagi. Dotyczy to też mnie samego. Paskudna umiejętność, naprawdę jej nie lubię... Ale, zgaduję, że lepsza do mnie nie pasowała. Pryszcze, którymi pokryłem swoją głowę, a właściwie ropa wewnątrz  nich, świetnie negują efekty twoich fal. - Szedł dalej. 
"Cholera... Tego nie przewidziałem... Cholera, cholera, cholera!" - klął na siebie w myślach Jean. Nie mógł już wstać - stracił za dużo krwi. Ale obok niego umierał Charles! A wróg zbliżał się do taty! Chłopak przewrócił się na brzuch i rozejrzał za Grisloupem. Leżał obok, jeszcze dychał, ale nad nim stał pies Cheddar i przygniatał go teraz gargantuiczną łapą.
- Hej... Jean... Słyszysz mnie? - powiedział.
- Charles! Wszystko w porządku? - Cheddar uderzył łapą tuż obok Jeana, warcząc groźnie. Nastroszył swoje do cna przypominające łuski futro. Jak Vert osiągnął ten efekt na psie? Młody Roquefort nie wiedział, choć się domyślał.
- Nie... Nie jest w porządku... Cicho i ostrożnie, ale... Podaj mi butelkę, która stoi przy barze...
- To któryś z twoich eliksirów leczących?
- Powiedzmy... Tylko cicho... Ten pies świetnie słyszy, ale jest prawie ślepy... - zakaszlał parę razy. - Nie puści mnie, ale jeżeli będziesz ostrożny...
- Jasne, już idę.
Tak zaczęła się mozolna wędrówka chłopaka przez zalany, ropą, krwią i psimi wymiocinami bar.
* * *
Rzeczywistość Marcella mieszała się z jego snami. Cechą, która łączyła Roqueforta z Charlesem było to, że trzeba naprawdę dużo by podnieść ciśnienie tej dwójce. I choć Marcell wśród nich był "tym zimnym", to dopiero widok ludzi umierających wokół i oskarżenia ze strony współwięźniów o morderstwo doprowadziły go do utraty kontroli. A Charles, choć sam o sobie mówił że każdy dzień jego życia to dzień wakacji, to minimalnie częściej wybuchał. A raczej mógłby, gdyby miał o co.
Do czego tym tokiem myślenia Marcell zmierzał? Do tego, że tryb Berserk nie aktywował się od lat, dlatego teraz był tak piekielnie wyczerpany. Chyba się obudził - ale nie był pewien, bo siedem snów z szesnastu które miał w tym przerywanym śnie działy się w tej samej kanciapce Stefy VIP w "Glitter & Gold". Reszta działa się wtedy, w Saint-Mihiel... Dlaczego tyle lat nie mógł się wyzbyć tych wspomnień? Już mocno tym zranił swojego syna, utożsamiając go nie ze swoim ostatnim promieniem radości z dawnych czasów, a raczej z pamiątką po tej katastrofie. Ale biała jak kreda Bleu... resztki czaszki małego Quiche na ścianie... Nie, nie!
Znowu się obudził. A może zasnął? Oświetlenie się zmieniło. Marcell zauważył że sny i rzeczywistość miały tendencję do zmian w barwie i natężeniu światła. Teraz zrobiło się jakby zimniej i zaczęło śmierdzieć. To chyba dopiero teraz się obudził...
The King... Wody... - Jego Stand zjawił się obok i podał mu ze stolika szklankę z chłodnym napojem. We śnie Marcell się pocił, musiał uzupełniać braki. I chyba wypadałoby zmienić ubranie z więziennego na zwykłe... Na szczęście Betty była tak dobra i je zostawiła na krześle.
Marcell czuł się lepiej, że opowiedział Jeanowi swoją historię. Poczuł, że syn mógł w końcu wyciągnąć z siebie trochę zrozumienia, którego nigdy nie miał. Stary Roquefort zdał sobie sprawę, że żyli w odwrotności symbiozy - jeden ranił drugiego. On zimnem i oschłością, Jean brakiem zrozumienia. Jedno wynikało z drugiego, ale głównym sprawcą był Marcell. Czy gdyby powiedział Jeanowi wcześniej, nic złego by się nie wydarzyło? Młody Pierre by nie zmarł, gdyby Marcell czasem o nim rozmawiał? Czy sam by nie trafił do więzienia, a Jean do tego strasznego paryskiego poprawczaka? A przede wszystkim, czy nie wpadłby w paskudny świat Standów? Czy Jean mu jeszcze wybaczy? Marcell nie wiedział.
Święty rytuał przebierania się przerwały dźwięki walki. Marcell ledwo ściągnął bokserki, gdy w jego drzwiach zjawiła się łysa postać w płaszczu, pokryta resztkami bandaży i wielkimi pryszczami.
- Załatwmy to szybko, muszę wrócić do Cheddara...! Zamierzasz walczyć z gołą kuśką? W ogóle miałeś być teraz za słaby do walki...
- Lepiej mi. The King!
Black Death Ballad!
Standy rzuciły się na siebie. Marcell, widząc posturę oponenta, podważył opcję przewagi siłowej. Jednak, wbrew jego oczekiwaniom, BDB nie uderzył, a złapał za pięść The King, trzymając się jej przekoziołkował nad nim i chwycił Marcella za ramiona, otwierając usta. Wyleciała z nich masa pyłu, która pokryła mężczyźnie całą twarz i zaczęła zakażać podobnymi ich właścicielowi bąblami, czyrakami i liszajami. Marcell poczuł, jak mu skóra pęka w kilku miejscach, ale szybko sobie z tym poradził - nie musiał dotykać pyłu, by go usunąć z twarzy. Wystarczyły telekinetyczne zdolności The King.
- Więc ty jesteś tym ich liderem? Marcell Roquefo-...?
BONA!
- Ała, co do jasnej cholery! Ilu jeszcze Roquefortów mnie dziś pośle na ziemię?!
- Zawsze dwóch ich jest. The King, zakończ to szybko!
C'EST BONANANANANA! BONANA! VOILÀ!
Przeciwnik stracił przytomność. Teraz nadszedł czas sprawdzić, czy Jean i Charles mają się dobrze.
- ...Ale najpierw się ubiorę.
* * *
Jean gapił się na gargantuicznego psa, gniotącego łapą zakrwawionego i pokrytego wymiocinami Grisloupa. Faktycznie, miał zabielone oczy, był ślepy! Można to było wykorzystać. 
Charles dał znak dłonią. Trzeba było się zbierać. 
Jean podniósł się ostrożnie i stanął na czworaka. Pies nieco poruszył łbem, ale nic więcej się nie stało. Jean wykonał pierwszy krok. Drugi. Trzeci. Było dobrze. Czwarty... Piąty... Od baru dzieliło go dziesięć metrów, trzy stoliki i osiemnaście krzeseł. Bułka z masłem! Prawda...? 
- Charles? Charles! - szepnął, ale na tyle głośno by Grisloup usłyszał. - A gdybym użył fal na psie? Może by zemdlał? 
- Hmm... Grube ma te futrzane łuski... Stawiam, że czaszkę przy tym rozmiarze też... Można spróbować, ale nie wiem czy to podziała. 
- Zawsze warto próbować... Je M'amuse... 
Otoczyła go różowa aura, głowa Standa wysunęła się obok jego własnej. Z antenki nadana została porcja fal. 
- Nie, stój, Jean, trafiasz też mnie! Ach...! 
- HAU! HAU! HAU! 
- Kurwa! 
Cheddar się podniósł na krzyk Charlesa i zaczął szczekać. Podskoczył, uderzył cielskiem o sufit Strefy VIP, po czym się zamachnął łapskiem i prawie by trafił Charlesa, gdyby ten się nie przeturlał w wielkim bólu na bok, pokazując swoją twarz. Rzeczywiście, skóry praktycznie brak! 
- SZYBKO, JEAN-CANTAL!
Chłopak podniósł się i, mimo bólu, skoczył do baru, gdzie iBarman z cyfrowym uśmiechem zaoferował mu shota whiskey. 
- Która butelka?!
- Bez etykiety! 
Jean złapał jedyną taką butelkę przy barze, skorzystał też z oferty iBarmana (jego prośba o uiszczenie opłaty za napitek spełza na niczym), po czym pędem pobiegł z powrotem. Potknął się, niestety, o jakąś grudę wśród wymiocin psa. Butelka wyślizgnęła mu się z dłoni i... poleciała!
- Nieee! - krzyknął Jean.
- Nieee! - krzyknął Charles.
- Nieee! - krzyknął Marcell, nagle zjawiając się między stołami. - Aaa... jednak tak, złapałem ją...
Butelka zawisła w powietrzu. Obok taty Jeana zjawił się The King z włączoną lampką na czole.
- Bierz ją, ja odwrócę jego uwagę! - zawołał Marcell, podniósł krzesło i rzucił nim w czoło psa. Cheddar zmniejszył się, puścił Charlesa i pobiegł do mężczyzny w źle zapiętej, czarno-czerwonej marynarce.
Jean wstał, złapał butelkę i skoczył do Charlesa, lądując tuż obok niego.
- Napój mnie tym. Wlej wszystko w moją mordę!
Roquefort odkorkował eliksir i zaczął nim napełniać Grisloupa. Ten już po chwili przejął butelkę, sam dokończył i pełen energii stanął na obie nogi.
- A, cholera! Nadal wyglądasz jak krwawy potwór!
- Wiem!
- Co to był za eliksir?
- Wódka!
- ...I tyle?
- Nie, jeszcze serum regenerujące powłokę skórną i elektrolity. Za chwilę wszystko będzie... - Zgiął się, jakby miał zatwardzenie, po czym wyprostował jak strzała i podskoczył, pełen energii. Znów był pokryty skórą, a nawet włosami. Jego eliksiry faktycznie czyniły cuda. - DOSKONALE! Wszystko jest doskonale.
- Charles, jeżeli się dobrze domyślam, jak działa Stand Cheddara, to chyba wiem jak go pokonać! - powiedział Jean. - Umiesz sobie pogrubić skórę tak, by nie zraniły cię jego płyny wewnętrzne?
- Jak najbardziej! Venom of Venus! - Wbił sobie kolce w aortę i po chwili pokryły go płytki zgrubiałej skóry, jakby był płodem Arlekina.
- Cudnie! Pomóż tacie, ja zaraz wracam!
Charles rzucił się, by pomóc Marcellowi okładać dziwnie odpornego psa czym popadnie, zaś Jean pobiegł do schowka na narzędzia.
Wrócił z młotem. 
Je M'amuse! 
BONA!
Standem złapał zmniejszonego psa i rzucił o filar, po czym podał młotek Charlesowi.
- Teraz, jak się powiększy, spróbuję go dosiąść i ujeżdżać, aż się zmęczy. Nie wierzę, że jego Stand powiększa pokarmy w jego żołądku albo klonuje już wytworzoną energię, więc w powiększonej wersji powinien się znacznie szybciej męczyć! Kiedy upadnie, Charles wejdzie do żołądka przez tę dziurę, przejdzie przełykiem i z młotem przebije się do jego mózgu! Tato, asekuruj i patrz, czy ten cały Vert Bois nie wraca!
- Znokautowałem go, nie powinien wstać.
- Dobrze, to do roboty!
- HAU! HAU! HAU!
Cheddar zaczął rosnąć. To był dobry czas. Jean pobiegł w jego stronę, a po drodze użył Je M'amuse by jeszcze rzucić w niego krzesłem. Wskoczył mu na plecy, wspomagając się szybko wystrzeloną falą fizyczną. Łuski tego psa nie były prawdziwe, tylko rzeczywiście zrobione z futra. Futra sklejonego płynami wytworzonymi przez Black Death Ballad...
- Fuu! Dobra, jak to szło... Tak jak lata temu...
* * *
Stadnina koni, Saint-Mihiel, Francja, 2 października 2036
Jean i Brie stali razem z jej ojcem, panem Vernièrem Camembertem, przy ładnym koniu. To było jeszcze zanim pan Camembert odszedł (i wrócił, jako generał) od żony, a Jean go miał obwiniać o rozłąkę z Brie. Jeszcze nie te czasy.
Brie, wtedy dziewięcioletnia (a i tak wyższa od Jeana! Grr!), stała naburmuszona. Jean siedział obok niej, opierał się o jej nogę i robił wianek z polnych kwiatków.
- Tato! Nie to chciałam na urodziny!
- Jak to nie? Dziewczynki w twoim wieku uwielbiają koniki!
- Ale ja nie lubię koników! Są brzydkie i śmierdzą!
- Przestań, ranisz go... - Pan Vernièr pogłaskał karego rumaka.
- Mówiłam, że chcę namiot!
- Mamusia mi nie powiedziała...
- Mamusia w ogóle z tobą nie rozmawia! I ty ze mną nie rozmawiasz! Co rok tylko strzelasz w to, co lubią dziewczynki! Nie będę jechała na żadnym śmierdzącym koniu!
- Kochanie, już zapłaciłem!
Brie usiadła i zaczęła wcierać rzewne łzy w koszulę przyjaciela. On jej nałożył na głowę gotowy wianek.
- Jesteś najgorszym tatą na świecie! - powiedziała jeszcze na dodatek.
Vernièr westchnął głęboko i spojrzał na Jeana.
- Ty. Ty jesteś synem tego Marcella, tak? Marcella Roqueforta?
- Aha... Znaczy, tak, proszę pana! - Tata uczył go, by się grzecznie zwracał do dorosłych.
- Może ty się chcesz przejechać na koniu?
- Hm... Czemu nie?
Z pomocą instruktorki i ojca Brie dosiadł rumaka.
- Dobrze, teraz ostrożnie. Makary, tak się nazywa, potrafi być nerwowy i nie lubi, gdy się na nim wierzga... - powiedziała instruktorka.
- Ale tu jest niewygodnie, proszę pani!
- Jak pani mówi byś się nie wierzgał to się... Aj! - Makary kopnął Vernièra, aż ten poleciał na ziemię. Następnie parsknął i zaczął biec przed siebie.
- Nie, nie, nie! Makary, stój! - Jean bardzo się bał. Całą siłą pociągnął prawą ręką za lejce, koń skręcił posłusznie, ale dalej gnał.
I tak niechcący mały Roquefort zrobił dziesięć kółek po stadninie, aż koń wrócił na poprzednie miejsce i znowu kopnął oczyszczającego się z błota Camemberta. Ledwo to się stało, Jean zemdlał i wpadł akurat w ręce Brie, która pomogła tacie go zabrać do szpitala. Nigdy więcej Jean nie został wpuszczony do domu Camembertów w Saint-Mihiel.
* * *
Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 20 listopada 2041
"Z psem pójdzie tak samo, prawda?", pomyślał Jean, gdy Je M'amuse trzasnęło Cheddara w pupę. Pies szczeknął, poczuł jak chłopak na jego karku łapie go za uszy i zaczął biec. Jeden skok, drugi skok, trzeci... Hyc!
Cheddar rzucił się, by uderzyć bokiem o ścianę. Starał się zmiażdżyć Jeana. Już miał zawrócić, ale pociągnięcie przez chłopaka za prawe ucho w jakiś sposób zmusiło Cheddara do skrętu. Na szczęście tam też była ściana! Co za radość, może teraz pozbędzie się tego przeklętego chłopaka, potem tych dwóch śmierdzących i będzie mógł wrócić do ukochanego pana. Dostanie smakołyk i będzie głaskany przez wszystkich w Équipe! Trzeba teraz tylko dokończyć sprawę... Hyc!
Znowu! Znowu chłopakowi się udało zmusić go do skrętu! Cheddar coraz głośniej dyszał. Może teraz się uda? Skok, skok, skok, hyc! Niech to!
Podobnie poszły kolejne cztery zakręty. W końcu Cheddar nie wytrzymał, musiał stanąć. Zrobił to i wtedy...
- Teraz, Charles! Teraz! Odsłonił otwór!
Cheddar poczuł jak coś mu rozsuwa przecięcie na brzuchu, które kiedyś zrobił mu pan. Przez nie pan wsuwał mu kulki, które przeczyszczały Cheddarowi brzuszek.
Coś mu weszło do żołądka. Jeden z tych śmierdzieli! Chyba, Cheddar mógł ich jedynie czuć.
Niestety, bardzo źle widział, w zasadzie jedynie kształty...
Szybko z niego przeszedł do przełyku (przez chwilę miał trudności z oddychaniem), ale zaraz poczuł jak mu się wspina aż do komory nosowej. Stamtąd prosta droga do...
- HAUUU!!! - wrzasnął Cheddar, gdy parę solidnych uderzeń rozwaliło mu dziurę w kości między nosem a mózgiem.
- To nie będzie więcej bolało, psino... - usłyszał wewnątrz siebie i... wszystko zgasło.
* * *
Vert obudził się na podłodze kanciapki, gdzie pobił go stary Roquefort. Nie mogło minąć więcej niż dziesięć minut, jak był nieprzytomny, bo nadal był rozgrzany i spocony, a bąble na jego głowie dalej nie zniknęły (a miały to w zwyczaju po pół godzinie, jeżeli nie pękły). "Roquefort sobie poszedł? Myśli, że mnie pokonał? Dobrze, będzie na co popatrzeć, jeżeli Cheddar już zrobił z nich miazgę...", pomyślał, wstając.
Powoli i kulejąc (silny był ten Marcell...) przeszedł korytarzykiem do głównej Stefy VIP.
Zamarł.
Ten pies leżał martwy.
Ten pies, którego Vert znalazł na ulicy jako szczeniaka, który jedyne co sobie umiał wtedy powiększać, to nos.
Ten pies, który w podzięce za dokarmianie uratował Verta przed bandą opryszków. 
Ten pies, który zamieszkał z Vertem i był najlepszym możliwym przyjacielem.
Ten pies, który nie opuścił Verta, odrzuconego przez wszystkich przez odrazę do jego nowego Standa.
Ten pies, który jako jedyny nie traktował Verta jak potwora...
Bois upadł na kolana, gdy szef baru wyszedł z paszczy Cheddara, trzymając zakrwawiony młot.
- Załatwione szybko i bez zbędnego bólu... Och... - Charles Grisloup, Marcell Roquefort i jego syn zauważyli Verta i jego zapłakane oczy.
Zaraz się podniósł i wbiegł w drzwi wyjściowe, z głośnym płaczem. Uderzył kilka razy czołem o grube szkło i znowu padł na kolana. Strefę zaniósł jego wrzask i słowa:
- DAJ-DERI-DOL, DAJ-DORI-DEL, CHOĆBYŚ SIĘ UKRYŁ, NIE UJDZIESZ JEJ! BLACK DEATH BALLAD!
Stand pojawił się obok niego i przerażająco skrzeczał, wypluwając z kościstego gardła tony pyłu, który w całym kącie wyhodował te pryszcze i brodawki.
Nagle zaczął się zmieniać. BDB zrzucił szaty i maskę, ukazując chudego kościotrupa, którym był. Każda kość zaczęła zamieniać się w proszek, a ten proszek ponownie układał się w małe, rechoczące wysokim głosem czaszki o błękitnej aurze z oczodołów. Były ich dziesiątki, każda wystrzeliła w głąb baru, sypiąc z ust proszkiem powodującym Plagę.
- ZABIŁEŚ CHEDDARA, GRISLOUP! I TY ZGINIESZ MARNIE! ŚMIERĆ CIĘ DOPADNIE! CHOĆBYŚ SIĘ UKRYŁ, NIE UJDZIESZ JEJ! - W głosie Verta pobrzmiewała czysta rozpacz. 
Większość czaszek odnowionego Black Death Ballad rzuciło się z Plagą na Charlesa, ale trochę na Jeana i Marcella też. Walka była daremna. Było ich po prostu za dużo. Do czasu.
Choć część z nich umknęła, większość czaszek coś pochłonęło. Jean, już wolny (podobnie jak tata i przyjaciel), zdał sobie sprawę że gdzieś już widział te małe, pomarańczowe kostki z zębami. Cała trójka spojrzała na wejście.
On tam stał. Niski, chuderlawy, z wielkimi okularami i blond kędziorkami. Wielki, wyglądający na silnego, pomarańczowy Stand z Gwiazdą Życia na piersi stał obok niego i wbijał palce lewej ręki w kark oszołomionego Verta Boisa, wysysając z niego krew, podczas gdy galaretowate kostki znosiły mu czaszki w prawą dłoń, gdzie były miażdżone.
This Night... - powiedział okularnik. - Distortion... Nie będzie wam już przeszkadzał. Przy utracie takiej ilości krwi powinien już być w śpiączce. 
To BYŁ on! Pierwszy wspólny przeciwnik Jeana i Betty, fetyszysta krwi Zachariah Lucarda!
- Zach! - zawołał Jean, podchodząc do niego, gdy Vert już zemdlał. - Życie nam uratowałeś! Co ty tu robisz?
- A, widzisz, chciałem podziękować... O, nawet kwiaty przyniosłem, patrz! - Dał mu bukiet forsycji. Spodobałyby się Brie, ale Jean wolał kaktusy. - Bo widzisz, po waszej wizycie te kilka dni temu moje życie obróciło się o trzysta sześćdziesiąt stopni! Dla mnie to był, jak... Miesiąc! Zrozumiałem, że nie mogę tak po prostu zabierać ludziom krwi i przestałem to robić! Lepiej, poznałem piękną dziewczynę, która też dzieli ze mną mój fetysz! I ogólnie jest bardzo mocno zainteresowana BDSM i dominacją i...
- Oszczędź sobie szczegółów, Zach.
- Racja, przepraszam. Tak czy siak, dzięki wam w te parę dni nauczyłem się kontrolować i jestem na samym początku szczęśliwego związku! Dziękuję! Mogę się przytulić?
- Jasne, proszę!
Tak zrobił. Był bardzo ciepły, sprawiał znacznie przyjemniejsze wrażenie niż przy ich pierwszym spotkaniu.
- Ach, jeszcze dziękuję, że mnie nie pobiłeś wtedy, gdy mogłeś. Doceniam to bardzo. Och, a po tylu nagłych zmianach w moim życiu, mój ten... Stand! Też się zmienił! Jest znacznie silniejszy i lepiej wykonuje swoje zadania, łatwiej też go kontrolować niż wcześniej. Zmieniłem mu nazwę na This Night Distortion, ładnie?
- Ładnie.
- Dzięki tobie i tamtej pani nareszcie uzyskałem odkupienie! A teraz przepraszam, muszę lecieć do mojej słodkiej krwinki! Uwielbiam was, przyjaciele, dzwońcie do mnie, papa! - I wyszedł.
Jean dalej trzymał forsycje, gdy Charles i Marcell się na niego dziwnie gapili.
- Później wam wyjaśnię... Muszę coś zjeść...
- Może lody? Ja stawiam - zaproponował tata. 
- Ja chcę jabłkowe!
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: Black Death Ballad
Stand User: Vert Bois (27)
Wygląd: Stand to zwykły kościotrup postury swojego właściciela. Nosi ciężki płaszcz z kapturem i ptasią maskę, która sięga tylko do połowy twarzy, zasłaniając oczy i usta, ale zostawiając widoczne zęby. Po swojej przemianie zamienia się w proch, a ten proch w małe czaszki roznoszące Plagę.
Działanie: Główną umiejętnością Standa jest Plaga - zestaw symptomów podobnych do różnych ciężkich chorób skóry. Powstają na każdej powierzchni dotkniętej przez kości Standa (jest to wykorzystywane do ataków - proch, którym atakuje BDB, to pył z jego kości), tworząc wielkie bąble, pryszcze, czyraki, liszaje, brodawki itd, wszystko pełne ohydnej ropy, a na życzenie Verta mogą wszystkie pęknąć, uszkadzając powierzchnie, a nawet ludzi, gdyż te eksplozje łatwo rozrywają skórę. Jeżeli nie pękną, objawy Plagi zanikają po 30 minutach.
Tak samo działa Plaga rozdawana przez czaszki po przemianie BDB, tylko sam Stand zmienił formę.

Nazwa: Brak
Stand User: Cheddar (10)
Wygląd: Stand przywiązany do ciała teriera, nie posiada formy.
Działanie: Stand Cheddara pozwala mu dowolnie zmieniać swój rozmiar, od bycia tak malutkim że się zmieści za pazuchą płaszcza, aż po bycie tak dużym że Charles się spokojnie w nim zmieścił.
Nazwa: This Night Distortion
Stand User: Zachariah Lucarda (20)
Wygląd: Humanoid z półprzezroczystej, pomarańczowej substancji galaretowatej. Na piersi ma Gwiazdę Życia, a na twarzy granatowe oczy bardziej przypominające lampki. Wydzielane przez niego kostki są wykonane z tej samej substancji, mają być wymiary 2×2×2 cm, Gwiazdy Życia po bokach i małe zęby. 
Działanie: Ulepszona wersja This Night jest znacznie lepsza w formie humanoidalnej, która jest silniejsza jak pochłonie więcej krwi. To jest możliwe za pomocą jej palców, które świetnie i szybko pochłaniają dużo krwi. Nadal ma dostęp do starych, dobrych kostek automatycznych, które mogą teraz wyszukiwać i wyłapywać nie tylko krew dowolnej grupy, ale w zasadzie wszystko czego User zechce, jeżeli jest odpowiednich rozmiarów i wagi. Np. tycie, kościste czaszki.