Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

środa, 11 marca 2020

Jean's Bizarre Adventure - Hej, Bracie

Kryjówka Équipe de Révolte, Paryż, Francja, 20 listopada 2041
- Noż... kurwa jego mać! - zabrzmiał zachrypnięty głos z kuchni. Wyszedł z niej chudy i brudny mężczyzna z długimi, tłustymi włosami i zaniedbaną brodą. Trzymał z obrzydzeniem metalowe pudełko. - Vert, znowu brałeś ciastka bez niczyjej pomocy!
Vert Bois (ten sam, którego jeszcze tego samego dnia mieli pokonać Jean, Charles i Marcell) nie oderwał się od zabawy z Cheddarem, w tym momencie będącego normalnego rozmiaru. Dalej mu rzucał piłeczkę, jednocześnie mówiąc:
- Jestem dorosłym człowiekiem, Hobo. Mogę brać ciastka kiedy tylko mi się to podoba.
- Ale nie miałeś ich brać własnoręcznie! - Hobo, jak go nazwał Vert, splunął gęstą śliną w kąt. - Teraz połowa jest pokryta tymi ohydnymi pryszczami. To okropne i niesmaczne.
- Powiedział Hobo, człowiek który nie widział grzebienia od kilku lat... Za pół godziny Plaga zniknie. - Piłka odbiła się po pokoju aż na drugi koniec, Cheddar z radością po nią pobiegł i zaraz wrócił z nią w pysku.
- Ale ja chcę ciastka teraz! I co, nabijasz się ze mnie!? Z mojego stylu życia!? - Brudas trzasnął pudełkiem o stół i błyskawicznie dobył długiego sztyletu. Skoczył do Verta i przyłożył mu go do gardła. - Mówiłem wam tyle razy: nie nazywajcie mnie Hobo! Ja mam imię i ty to dobrze powinieneś wiedzieć! Tyle lat się znamy, jeszcze sprzed czasów tego skurwysyna Rocamadoura! Armes Rosier, takie jest moje imię! Pamiętasz to, czy już ci ta twoja choroba mózg wyżarła, hmmm? Mam ci się przypomnieć dobrze-wiesz-gdzie? - Sztylet niebezpiecznie mocno przylgnął do gardła Verta.
- Przepraszam, Armes... - odparł Bois z przekąsem. - A teraz puść mnie, bo jeszcze bardziej cię obrzydzę.
- Cicho tam, chłopaki, bo się pozabijacie. A ja się nie mogę skupić na szyciu, gdy po pokoju lata krew... - powiedziała kobieta w dziwnej bluzie, siedząca na sofie i zaszywająca sobie pęknięte rajstopy. Nie omieszkała przy tym eksponować swoich długich, pięknych nóg.
- Nie musisz się tym przejmować, Geraldine.
Armes "Hobo" Rosier oderwał się od Verta i poszedł po jedno z ciastek, które nie było pokryte bąblami. Fakt, że jego pan znów może się bawić, Cheddar przyjął merdaniem ogona.
Wtem w drzwiach swojej sypialni pojawił się mężczyzna o długich, białych włosach i złotym wisiorku na szyi. Ziewnął, przeciągnął się i rozejrzał po ciemnym pokoju.
- Coś tu pusto.
- O, Eryk, obudziłeś się - powiedziała Geraldine. - Tak, jest spokojnie.
- Hm. Gdzie Swing King?
- Pilnuje córki generała - mruknął Armes.
- To dobrze. A Delest i Déssert?
- Poszli znaleźć ten skrawek koszulki, który niedawno "ktoś" postanowił zostawić w domu generała Camemberta. - Armes spojrzał znacząco nad mężczyznę siedzącego na fotelu w kącie i czytającego stary numer "Le Figaro". Podniósł wzrok znad lupy, przez którą oglądał artykuł o wynikach wyborów prezydenckich w 2037.
- Pożałowania godne, w co wtedy zmienił się ten przeklęty kraj... Hę, o mnie mówicie?
- O tobie, Antoine.
- Nieee, Antoine teraz czyta, ja jestem Toustou! - Rzeczywiście, jego lewe oko, to zielone i kontrolowane przez rzekomego Antoine'a, patrzyło na gazetę, a prawe, żółte - Toustou - na rozmówców.
- Gówno mnie obchodzi twoje rozdwojenie jaźni! Ty zostawiłeś ten kawałek ubrania w domu Camembertów!
- O nie, to nie byłem ja, to Antoine! - Drugie oko się podniosło. - Nieprawda, to Toustou! Antoine! Toustou! Antoine! Toustou!
- CICHO, GŁĄBY! - wrzasnął Armes, już sięgając po sztylet.
- Zamknij się, Hobo - warknęła Geraldine.
- Nie mów do mnie "Hobo"!
- To się ogarnij!
- Nadal nie rozumiem, czemu Antoine w ogóle miał iść na tak ważną misję, mimo iż była jego pierwszą - powiedział spokojnie Vert. - A co by było, gdyby ktoś ten skrawek wcześniej znalazł? Mogliby nas namierzyć. A jego Stand jest do niczego.
- Bo potrzebowaliśmy kogoś na czatach, kogoś kto zatrzyma przeciwnika na długi czas i zdąży nas powiadomić. A do TEGO jego Stand był idealny. Z resztą, nie zmieniaj tematu! Co z Déssertem i Delestem? Nadal ich nie ma?
- No właśnie nadal... - mruknęła Geraldine.
Zabrzmiało "Bunga Book" Tape Five z kieszeni Verta. Ten wyciągnął komórkę i spojrzał na wyświetlacz.
- O wilku mowa - powiedział. - Delest dzwoni. Halo? - Włączył tryb głośnomówiący.
- Halo? Vert? Ta twoja piekielna umiejętność bardzo mi się przyda... I trzeba coś przekazać Erykowi...
- No to gadaj, o co chodzi.
- Byliśmy z Déssertem na Rue Charles Moreau, w domu Camembertów. Udało nam się odzyskać ten skrawek Antoine'a...
- Toustou'a! - wtrącił mężczyzna z niezależnymi od siebie oczyma.
Gówno mnie to obchodzi, Antoine! Nieważne, dwóch jakichś gości i dzieciak się zjawili pod domem. Mieli Standy, szukali czegoś. Déssert przejął jednego z facetów i go zabrał, dzieciak pobiegł za nimi, a ja zająłem się tym drugim. Ale Déssert dał się pokonać dzieciakowi, złamał nogi, stracił kurtkę i już do mnie nie wrócił, a dzieciak i facet już tak! Musiałem uciekać, ale właśnie ich szpieguję i wiem gdzie idą. We dwóch możemy się nimi zająć, a ktoś by odwiózł Désserta do bazy, co?
- Mhm, no proszę, wielki Delest Cime potrzebuje pomocy... Jasne, niedługo się zjawimy. Gdzie to ma być?
- Pod wieżowcem Nirvana. Ten wysoki, dwa kilometry od wieży Eiffla. Tam się widzimy. Ach, Déssert prosił, by przekazać Erykowi, że rozdawanie takich beznadziejnych Standów może sobie wsadzić w dupę. Au revoir! - Rozłączył się.
Vert spojrzał na telefon, a potem po wszystkich w pokoju. Inni użytkownicy Standów? To nie mogło zwiastować nic dobrego. Kiedy Cheddar zmniejszył się do rozmiaru piłeczki do tenisa, Vert schował go do kieszeni.
- Geraldine, twój brat potrzebuje pomocy, chodź ze mną, to... - Ale dziewczyna już zniknęła. - Armes, może ty mi...?
- E-e... - Brudas rozciął sobie sztyletem dłoń i stracił przytomność.
- Skurwysyn... Antoine i Toustou, jest sprawa!
* * *
Wieżowiec Nirvana, Paryż, Francja, 20 listopada 2041
Vert stał samotnie na schodach pożarowych wieżowca, na dwudziestym piętrze. Zaraz obok niego, na szklanej ściśnie, narysował się pomarańczowy owal, w którym zaraz powstała dziura, a z niej wyszedł Delest.
- Hola, hola, Pepsi-Cola! - przywitał się.
- Proszę, nie mów tak.
- Już nie bądź taki sztywny, Vert. Chodź do środka. - Uchylił otwarte okno i wszedł na ciemne piętro. Tutaj obok było "Glitter & Gold". Za Delestem, rzecz jasna, szedł Bois. - Wziąłeś kogoś, by przejął Désserta? Ja nie mogę jeszcze wracać, muszę coś załatwić.
- Na zewnątrz, przed wejściem frontowym stoi Antoine Toustou. On go przejmie.
- Dobrze. Jakby co, wziąłeś Cheddara? Ich w środku jest kilku.
- Wziąłem. W zamkniętej przestrzeni jesteśmy zabójczy, poradzimy sobie. Co nie, Cheddar?
- Hau! - Wysokie szczeknięcie wydobyło się z jego kieszeni.
- Dobry piesek...
- Doskonale! To chodźmy. Ja szybko zabiorę Désserta, wtedy wkraczasz ty.
- Aha.
- Dobra, to tu. Podobno jakiś czas temu w tym barze był incydent i dużo kwasu się wylało. Teraz jest remontowany, ale Strefa VIP jest nietknięta. Tam nasi delikwenci spędzają czas...
Delest podszedł do szklanych drzwi i je uchylił. Będący w środku ludzie, w tym Betty, nie zauważyli go. Jeszcze.
The Passenger... - Stand pojawił się obok niego i najpierw otworzył portal pomarańczowy obok swojego właściciela, a potem wycelował pod krzesło, gdzie siedział Déssert. Szybki strzał niebieskim i chłop już wyleciał z pomarańczowej dziury, lądując w ramionach Delesta.
- O cholera... JA GO ZŁAPIĘ, ZAJMIJCIE SIĘ DRUGIM! - zawołała z oddali Black.
- To ona pobiegnie za mną, ja cię zostawiam z resztą, Vert. Powodzenia, au revoir!
Delest wybiegł z baru i wyskoczył przez okno na schody przeciwpożarowe, a za pomocą portali bezpiecznie przeniósł się na ziemię, gdzie oddał oszołomionego Désserta Antoine'owi Toustou.
- Nie... Wszyscy... Byle... Nie... On... Kurwa... - jęknął Habitant.
- Zabierz go do bazy, idź kanałami. Cześć!
Delest znów przywołał The Passenger i za pomocą jego portali dostał się na dach kolejnego wieżowca. Nadszedł moment, by przypomnieć sobie stare czasy i pouciekać trochę przed starszą siostrą.
* * *
Farma Cime, Yvrac, Francja, 3 sierpnia 2032
- Delest! Deli! Wracaj tu natychmiast! - usłyszał za sobą wtedy 11-letni chłopak, biegnąc przez pole wysokiego zboża. Goniła go dwa lata starsza siostra, wysoka dziewczyna o długich, prawie czarnych włosach, zawsze umorusana i nosząca złote kolczyki w kształcie szuflad. Beatrice Cime, nazywana przez wszystkich Betty. - Deli, oddawaj mój proch! Upuścisz go, rozsypiesz i już go nie znajdę! Wracaj tu, słyszysz!?
Chłopak tylko się szeroko uśmiechnął i pobiegł jeszcze szybciej. Pięćdziesiąt metrów w linii prostej i napotka duży rów. Jeżeli pobiegnie odpowiednio szybko, przeskoczy go i będzie w stanie uniknąć dalszego pościgu! Czterdzieści pięć metrów, czterdzieści metrów...
- Delest! Wracaj, albo powiem mamie!
- I co, przyznasz się do swojego prochu? - Zagrał jej na nosie.
Trzydzieści pięć, trzydzieści...
- Deli! Deli!
Dwadzieścia pięć... Dwadzieścia... Piętnaście...
- DELI!
Dziesięć! Pięć! OPA!
Udało się!
Betty zahamowała przed rowem, podczas gdy Delest nad nim przeleciał i wylądował brzuchem na ściółce lasku po drugiej stronie. Wstał i zaczął wesoło podskakiwać, ciesząc się zwycięstwem.
- Wygrałem! Wygrałem! Znowu wygrałem! Jestem najszybszy w całej rodzinie! - Jak to miał w zwyczaju czasem robić, ściągnął z radości koszulkę i zaczął nią kręcić w prawo i lewo. - Wygrałem, Betty!
Dziewczyna popatrzyła na niego i podniosła jedną brew. To nie było jej ostatnie słowo... Ściągnęła buta, wymierzyła i rzuciła nim z całej siły w brata. Trafiła go w nogę, wyrżnął na plecy, ale się tylko jeszcze raz zaśmiał:
- Haha! Nie bolało!
Zaraz oberwał drugim, tym razem w twarz. Trzynastolatka zsunęła się do rowu i wygrzebała na drugą stronę po złamanej gałęzi, która musiała tu wpaść po wichurze tydzień wcześniej.
Młodszy braciszek nadal leżał na ziemi i ściskał pudełko z prochem, tak cenne dla Betty. Schyliła się i wyrwała mu je ze słabych rączek.
- I tak wygrałem! Wygrałem! - Delest się zaśmiał i ścisnął dwoma palcami ścięgno Achillesa Betty, jej czuły punkt. Gdy się ugięła, Deli jedną ręką złapał koszulkę, drugą glany siostry i pobiegł wgłąb lasu. - Au revoir!
Betty tylko pokręciła głową i wróciła przez pole na farmę. Schowała pudełeczko pełne prochu do tajnej szuflady, którą sobie zrobiła w fundamencie starej obory (która teraz służyła za graciarnię), weszła do domu, a tam ją zatrzymała mama - zatroskana i kochana matka, a także nieco zestresowana kobieta (choć zręcznie to ukrywała za ścianą butelek po winie), po której Betty odziedziczyła zielone oczy. Elisa Dupont-Cime.
- Betty, Betty, dziecko głupie, co ty znowu ze sobą zrobiłaś... - Wzięła mokrą chusteczkę z szafki i zaczęła wycierać córce twarz.
- Mamo, zostaw! Sama się umyję!
- Już się nie fatyguj, prawie skończyłam... O, już, jesteś czysta. Ale ręce sama umyj. A gdzie twoje buty?
- Delest je zabrał i pobiegł do lasu.
- Pewnie znowu schowa się z nimi w starej sławojce... I co, znowu wracałaś przez pole w skarpetkach?
- Aha.
- No to nie łaź nigdzie, bo rozniesiesz brud. Ściągaj je, zaraz ci przyniosę jakieś klapki...
Kiedy mama zniknęła, Betty siadła i zgodnie z prośbą ściągnęła obie. Przy okazji zobaczyła, że w kuchni przy stole siedzi Geraldine - jej młodsza siostra.
- Hej! Geraldine! - pomachała.
Dziewczynka podniosła wzrok znad igły i nitki, zrzuciła naparstki i popatrzyła na siostrę w holu.
- O! Cześć Betty! Jak ci minął dzień? - Uśmiechnęła się słodko, poprawiając uciekającą spod kaptura pandziej bluzy z uszami niesforną grzywkę mysich włosów.
- Dobrze! - Rozejrzała się szybko i przeszła na szept. - Odzyskałam proch, który ukradł mi Deli. Jeszcze trochę i będę mogła zrobić mamie i tacie jakąś niespodziankę z fajerwerkami!
Geraldine, szczerząc się, wystawiła kciuka na zgodę i wróciła do wyszywania wzorków żab na filcu. Naprawdę to lubiła - gdyby sprzedawali każdy kawałek filcu z którymś z tych wzorków za franka, to już od dawna byliby milionerami.
Wtem zjawiła się mama, niosąc klapki dla starszej córki.
- Dalej masz brud za uchem... - Elisa zaczęła doczyszczać Betty chusteczką. - Co ty robisz w tej szopie całymi dniami? Wracałaś ze szkoły i od razu tam szłaś, teraz jak są wakacje też...
- Bawię się! Korzystam z życia, póki jestem młoda.
- Hah! Tak... Przyda ci się, patrząc na to jak szybko dojrzewasz...
W tym momencie do domu wparował mały, brudny chłopiec z krótkim kucykiem, a za nim prawie dwumetrowy mężczyzna o takiej tężyźnie fizycznej, że nawet ci starsi panowie, za których czasów wszystko było lepsze, zawsze kiwali głowami z podziwem. Słowem, Florian Cime - chłop jak dąb i jego mały syn o imieniu Delest.
- GDZIE SĄ NAJPIĘKNIEJSZE KOBIETY WE FRANCJI? - zawołał na cały dom swoim ciężkim basem pan Cime. Zaraz do holu wygrzebały się Beatrice, Geraldine i Elisa.
- Tu jesteśmy! - powiedziały swoimi głosikami.
- Zgadnijcie! Kogo znalazłem w starej tojce w lesie? - Wielkim paluchem wskazał na stojącego przy nim Deliego. - Nie zgadniecie, co ze sobą miał!
- Nie mów, tato...
- Nie powiem, jeśli ty powiesz.
- Ja też nie powiem...
- To ja powiem, tak głośno, że usłyszy całe Yvrac.
- Nie! Nie! - Delest już chciał się rzucić do ucieczki, ale masywny ojciec łatwo przytrzymał takiego chuderlaka jak on.
- No to mów.
Delest wbił wzrok w ziemię i nogą wysunął zza siebie pękaty worek. Otworzył go i wysypała się masa fantów.
- Moje Lego! I lalki! I stary zestaw do szycia! I balerinki! - pisnęła Geraldine, dobierając się do swoich własności.
- Glany, które mi dziś zabrałeś... Moje płyty Big Bad Voodoo Daddy... Kubek z Pepe... No nie wierzę, nawet trzy pary skarpetek w koty? Przecież to moje ulubione!
- Zabierałem wam rzeczy i kryłem w lesie, by móc ich używać jako kart przetargowych w zamian za przysługi i inne takie... Przepraszam was, nie wiedziałem, że zauważycie... - Florian otwartą dłonią trzepnął go po potylicę. - I nie pomyślałem, że to może was zasmucić...
- Pomyślałeś o czymkolwiek? Czy ty w ogóle myślisz?
- Betty, nie bądź taka dla brata.
- Okradł nas! - Dziewczyna tupnęła i zaczęła wchodzić po schodach na piętro, niosąc swoje rzeczy. - Idę spać!
- Kotku, jest dziewiętnasta. - Florian podrapał się po brodzie. - Nie zjesz z nami kolacji?
- Nie!
* * *
Paryż, Francja, 20 listopada 2041
Betty nie mogła uwierzyć własnym oczom. To już jedenaście lat! Jedenaście lat, odkąd się rozstała z nim i z Geraldine! Tak długo ich szukała... A on po prostu do niej przyszedł!
- Delest! - zawołała, widząc jak przelatuje z jednego budynku na drugi za pomocą dziwacznych portali. Jej przeczucie się nie myliło: podobnie jak ona sama, miał Standa... - Muszę go złapać! Tonight Josephine! 
Stand wyskoczył zza Betty i uderzył w ziemię. Szuflada wystrzeliła z zawrotną prędkością, wyrzucając dziewczynę na wiele metrów w górę, wzdłuż ściany wieżowca, następne uderzenie we właśnie tę ścianę wystrzeliło ją w stronę dachu kolejnego budynku. W locie weszła do szuflady i użyła jej jako osłony przed kolizją z dachem.
- Ach! Cholera, muszę być ostrożniejsza... - I tak ją to poturbowało. Pięknie, rano walka ze starym Roquefortem, teraz z jej własnym bratem.
Podniosła się i otrzepała z brudu. Delest stał tam, oparty o wlot do wentylacji. Uśmiechnął się szeroko, odwrócił i pognał dalej. Pogrywał z nią!
- Delest! Delest! Stój! - krzyczała. Niestety, zaraz wyskoczył z portalu na następnym budynku i pobiegł dalej.
Betty pomknęła za nim. Przerwy między budynkami mieszkalnymi nie były takie duże, mogła spokojnie je przeskakiwać.
- I... hop! - Skoczyła, przefrunęła nad ulicą i uderzyła o kolejny dach. Upadła i kawałek się przeturlała, ale to jej nie spowolniło, bo zaraz znowu pobiegła.
Delest był przed nią - jak zawsze! Miał rację mówiąc, że jest najszybszy w rodzinie. Ale od czego ma się przyjaciół? Wyciągnęła z kieszeni mały woreczek z logiem Glitter & Gold, wewnątrz którego był zapas kapsułek i notatka mówiąca "W dzień twoich 22-ych urodzin, na wypadek gdyby gonił cię ktoś naprawdę szybki - xoxoxo Charles". Wtedy uznała to za prezent bardzo źle trafiony. Kto by pomyślał, jak bardzo dzisiaj się przyda? Włożyła jedną kapsułkę do ust i połknęła bez popicia. Zaraz poczuła spięcie w każdym mięśniu ciała, jakby ktoś podłączył jej kręgosłup do prądu, ale i to jej nie zatrzymało - wręcz przeciwnie! Nigdy tak szybko nie przebierała nogami bez dodatkowego zmęczenia. Może było nawet za dobrze...?
- Kontrola... Skupienie... Kontrola... Skupienie... Kontrola! Skupienie! - powtarzała sobie, gdy ciągle wzrastała jej prędkość. To nie było dobre! Żadnej kontroli! - KONTROLA! KONTROLA!
Potknęła się na granicy dachu. Po prostu zahaczyła nogą o stopień i poleciała. Czy to był koniec pościgu? A skąd! Idealny moment, by się wybić do przodu z taką prędkością, by dopaść Delesta.
TONIGHT JOSEPHINE!
Kombinacja silnego uderzenia w ścianę, wystrzelania szuflady i odbicia się od jej powierzchni poskutkowały lotem jak kula z armaty. Betty pofrunęła nad kolejnym dachem, nad następną ulicą i wleciała prosto w biegnącego po trzecim budynku Delesta.
- ALCAZAAAAR!
- Aua! Kurwa! - wrzasnął, upadając na twarz.
Oboje wstali i stanęli naprzeciw siebie. Otaczyła ich granatowa aura, gdy przywoływali swoje Standy.
The Passenger...
Tonight Josephine...
- Już kawałek minął, odkąd się wiedzieliśmy, co nie, Beatrice?
- Jedenaście lat, Delest. Jedenaście lat.
- No proszę! I mnie i Geraldine dobrze się zdawało, że również odkryłaś swoją umiejętność! Wtedy, na komendzie... Po "tym" wydarzeniu... Poczułaś to, prawda? Nie przestałaś czuć przez ten cały czas...
- Jesteśmy rodzeństwem, Deli.
- Nie nazywaj mnie "Deli"! Może jesteśmy rodzeństwem, ale ja już nie jestem twoim braciszkiem! Skrzywdziłaś mnie! Skrzywdziłaś NAS! - Tupnął z wściekłością. Jego Stand przybrał bardziej bojową pozę.
- Dlaczego uciekasz, Delest? Dlaczego cały czas uciekasz? Ja... Ja... wiem, że was zraniłam! Ale nie chciałam! Przepraszam!
- Szuflady, tak? To robi twój Stand? Wybijając się nimi udało ci się mnie dogonić? Dobre, dobre... Ale myślisz, że dorówna mojemu?
- Nie chcę ci dorównywać! Chcę porozmawiać!
- Z tymi, co krzywdzą mnie i moją siostrzyczkę, nie rozmawiam. Tylko krzywdzę ICH! The Passenger!
A-RA-RA-RA-RA-RARARARA!
- Au revoir!
Deszcz pięści spadł na Betty, a sam Delest zeskoczył z budynku. Wytworzył portal na ścianie i na ziemi, wpadł do tego drugiego i ze ściany wyleciał na wierzch jadącego ulicą autobusu.
- Cholera jasna...
Betty też skoczyła, ale wzdłuż ściany. Będąc na odpowiedniej wysokości stworzyła szufladę, która wybiła ją na będącego kilkanaście samochodów za autobusem vana.
Delest wskoczył do środka pojazdu przez klapę wentylacyjną. Odepchnął otaczających go ludzi i mimo protestu małego gangu kibiców uzbrojonych w kije do baseballa, utorował sobie drogę przez tłok do kabiny kierowcy.
- Wynoś się z mojego busa! - wrzasnął wyżej wspominany, otwierając drzwi tuż za Delestem. Ten prawie wypadł, ale The Passenger go asekurował. Któryś kibic uderzył go pałką w nogę. Delest nie puścił się, ale klęknął, robiąc wykrzywioną minę i chwycił się za goleń, gdzie oberwał.
- Ach! Och! Niech ktoś wezwie karetkę! - W tym momencie z przypiętej do kostki ukrytej kabury wyciągnął tyci rewolwer "łza", reklamowany jako broń każdej kobiety. - Ale nie dla mnie!
Złapał czarnego mężczyznę w garniturze, siedzącego w pierwszym rzędzie za kabiną kierowcy, przyłożył mu Łzę do czoła.
- Zabiję go, a następnie każdego, kto mnie spróbuje powstrzymać, jeżeli ten autobus teraz nie pojedzie pod wieżę Eiffla!
- Szaleńcze! - zawołał kierowca. - To pediatra mojego syna!
- Jedź pod tę cholerną wieżę! Szybko!
* * *
Betty uderzyła twarzą o wierzch vana. Przeczołgała się po jego wierzchu i schyliła do okna przy kierowcy.
- Przepraszam! Potrzebuję tego auta!
Szyba się opuściła. Kierowcą był śniady, brodaty mężczyzna mężczyzna po sześćdziesiątce, w zakrwawionej bluzie. Jedno szkło jego okularów było pęknięte. Wory jego oczu sprawiały wrażenie, że nie spał od tygodni.
- Proszę... - burknął, przesuwając się na siedzisko po prawej.
- Dzięki! - Wsunęła się przez okienko do środka i usiadła za kółkiem, zaczęła kierować pojazdem i gonić autobus. Była gotowa na ewentualny atak ze strony poprzedniego kierowcy - mimo, że jej Stand dzielił z nią jej zwykłą, ludzką szybkość, to w tej chwili nadal działała kapsułka od Charlesa i mogła zareagować na każdy atak w ułamek sekundy. - Nie martw się, nie zrobię ci krzywdy. Muszę tylko kogoś dogonić.
- Mhm.
- Nie zapytasz nawet kogo? Albo gdzie jedziemy?
- Mm-mm... - mruknął przecząco, wyciągając gruby tom czarno-białego komiksu. - Zaraz wsunie się przed ciebie duży sedan, ostrożnie.
- Co...?
Dokładnie w tej chwili duży, czerwony sedan wcisnął się w wąską wyrwę między vanem Betty a Mercedesem Rocamadour, samochodem z 2040 na drogi napęd antygrawitacyjny, nazwanym na cześć prezydenta. Kierowca sedana pokazał Betty środkowy palec i przejechał na pas po prawej, skąd skręcił w Place Joffre.
- Uważaj jak jeździsz, baranie jeden! - wrzasnęła, uderzając pięścią w deskę rozdzielczą. - Ty! Skąd wiedziałeś? Znasz tego gościa?
- Mm-mm. - Mężczyzna znów zawiesił wzrok nad komiksem i zaczął czytać. - Kobieta z kolczykami w kształcie szuflad nazywała się Betty. Chciała dogonić swojego brata, Delesta, który jechał z przodu autobusem. Na niedługo przed tym, jak zbliżyła się do autobusu, prawie wjechał w nią duży sedan. Betty była bardzo zła i słuchając, jak kierowca jej czyta, dogoniła autobus. Wzięła jeden z jego pistoletów i poszła walczyć z bratem.
- ...Co to wszystko ma znaczyć? Co to za komiks? - Mężczyzna podniósł go i pokazał okładkę. Było na niej dwóch starszych mężczyzn i angielski napis "Oingo Boingo Brothers Adventure 2: Hotline Paris". - Nic z tego nie rozumiem.
- Mhm... Zatrąb, kierowcy zaraz się porozjeżdżają.
Betty tak właśnie zrobiła. Kierowca białego Mercedesa Rocamadour spojrzał na nią dziwnym wzrokiem, ale jak już kilka innych samochodów przed nimi poskręcało w inne strony, to i on zjechał na drugi pas i zrobił miejsce vanowi.
- Jak zawsze, w stu procentach trafne.
- Nie mam teraz czasu się nad tym zastanawiać. Wio! - Wcisnęła gaz i z piskiem pojechała drogą za autobus. - Dobra, mówiłeś że masz broń?
- Mhm. - Facet otworzył drzwi do tylnej części vana, ukazując cały arsenał broni. - Dziewięć milimetrów, naładowany.
- Skąd ty...?
- Mój brat umiera na raka płuc. Chwytam się każdej roboty, by zdobyć pieniądze na leczenie. Nawet sprzątania.
Betty tylko spojrzała na smutną twarz mężczyzny, kiwnęła głową i odbezpieczyła przyjęty pistolet.
- Przejmij kierownicę i trzymaj się na tyle blisko, bym mogła przeskoczyć.
- Mhm. - Grzecznie wykonał polecenie.
* * *
- Daleko jeszcze? - spytał Delest, przyciskając lufę do głowy pediatry.
- Z-zaraz skręcimy w Quai Branly i tam już prosto...
Ludzie byli poruszeni sytuacją. Jedna starsza pani próbowała wyskoczyć z autobusu, ale Delest ją postrzelił w nogę. Kiboli posłał na ziemię z pomocą The Passenger. Pediatra zemdlał ze strachu. Teraz wszyscy stali jak najbliżej tyłu autobusu, kilka osób ze strachu zwymiotowało, ktoś zemdlał. Ale terrorysta teraz nie mógł się poddać - od tego zależało jego życie.
Coś mignęło za tylną szybą. Czyżby to...? Zaraz usłyszał stukanie po dachu pojazdu. A więc jednak... Rzucił pediatrę na ziemię i stanął w pozycji bojowej.
- Jedź dalej - powiedział kierowcy, gdy otworzyła się klapa wentylacyjna.
Jego starsza siostra, Beatrice "Betty Black" Cime, wskoczyła do środka i od razu przywołała swojego Standa.
- No proszę! Dotarłaś do mnie! To się rzadko zdarza, ale udało ci się mnie dogonić! Pewnie czujesz dumę, co?
- O co ci chodzi, Delest! Przecież wiesz, że cię nie zabiję! Chcę porozmawiać! Chcę przeprosić!
- Czas na rozmowę minął. Wiesz, kiedy minął? Domyślasz się, prawda?
Betty się domyślała.
* * *
Farma Cime, Yvrac, Francja, 10 sierpnia 2032
Betty leżała w swoim pięknym pokoiku, na boku, na łóżku z Ikei, słuchając Big Bad Voodoo Daddy i wpatrując się w plakat z Ryanem Goslingiem. W miarę dobrze się bawiła, bo całym sercem uwielbiała każdą z tych rzeczy, ale zdawała sobie sprawę, że niszczy tym sobie zegar biologiczny.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi. Kilka lat temu już ktoś ich próbował okraść, ale tata go pobił i zgłosił na policję. Tym razem to Betty będzie gotowa!
Momentalnie zerwała słuchawki, przeturlała się na bok w taki sposób i z taką prędkością, że automatycznie usiadła. Nogami odbiła się od szuflady pod łóżkiem, a rękoma wyciągnęła spod poduszki klucz francuski. Z piskiem kopnęła napastnika w twarz, efektywnie posyłając go na plecy. Nadepnęła lewą nogą na jego pierś, by go przytrzymać, jednocześnie przygotowując się do uderzenia kluczem w czoło. Na szczęście nie było takiej potrzeby - napastnikiem był jej mały braciszek.
- Jezu Chryste, Deli, co ty tu robisz, mały złodzieju?
- Nie chciałem ci nic zabrać, przysięgam! Chciałem cię przeprosić... Możesz mnie puścić? Dziękuję. - Wstał. - Patrz... Chciałem ci dać ten prezent na przeprosiny za zabieranie tych rzeczy do lasu... Wiem, że lubisz się tym bawić, szczególnie po dzisiejszym wieczorze, więc chciałem dać ci bibułkę na fajerwerki i takie małe pudełko z prochem...
- Skąd ty to masz?
- Wygrałem w makao.
- Wiesz, że nie wolno ci uprawiać hazardu?
- A tobie przetrzymywać materiałów łatwopalnych w szopie i pod łóżkiem.
- Cicho, rodzice śpią tuż pode mną... Touché...
- Wybaczysz mi? Naprawdę nie chciałem cię zranić.
- Ech, Delest... Ty głupie dziecko...
Nie powiedziała nic więcej, tylko go przytuliła. Chłopak uśmiechnął się, wiedząc, że wszystko jest dobrze.
- A w ogóle czemu robisz to o pierwszej w nocy, a nie rano?
- Bo to miała być niespodzianka, chciałem zostawić prezent na biurku z liścikiem. Ale nie spałaś... Właśnie, ty używasz klucza do samoobrony?
- No, jeżeli miałby tu znów być zło...
- Wiem, wiem, ale to trochę prymitywne. Ja i Geraldine kupiliśmy już kije baseballowe.
- Ja dalej na jeden zbieram. Idź spać, rano pochwalimy się mamie i tacie, że się pogodziliśmy. Albo nie, wstańmy o szóstej i zróbmy im śniadanie! I Geraldine też! Co ty na to?
- O... Dobrze!
* * *
Rano
Floriana obudziło pragnienie. Kołdra jego i Elisy była bardzo gruba, strasznie się przez nią pocił i odwadniał.
- Kochanie... Jeżeli nie śpisz, nalejesz mi wody? - Chciał klepnąć żonę po plecach, ale trafił na pustkę. - Hm? Już wstałaś?
Łóżko i pokój były puste. Florian wygrzebał się spod kołdry, włożył królicze papucie i przeszedł przez zimny hol. Zobaczył kuchnię - kilka pustych butelek wina, jedna w połowie pełna, dwa stłuczone kieliszki i jego śpiąca żona.
- No nie... - Podszedł do niej, zabrał kieliszek i niepełną butelkę. - Znowu to samo.
- Chrap... Flo-Florian? - Usłyszał jej głos. Pijany głos. - Czemu nie śpisz?
- Jest prawie szósta. Niektórzy o tej porze wstają.
- Szóóó...staa?
Florian usiadł obok niej.
- Elisa. Pamiętasz, jak się umawialiśmy? Zanim sięgniesz po butelkę, o problemie rozmawiasz ze mną. Choćbyś i kogoś zabiła, ja cię wysłucham. Bo sobie ufamy. Bo cię kocham. Pamiętasz?
- Aaale... Jaki p-problem? Florian, dooooo... Doooo... Doooobrze się czujesz?
Mąż podniósł się i wziął kopertę, którą właśnie zauważył na stole.
- Wezwanie do zapłaty rachunków. I wszystko jasne. - Znowu usiadł i przytulił Elisę.
- Jeżeli znowu się spóźnimy, oni tu, hik, przyjdą... - mówiła, zapłakana. - Wiesz, co robią, gdy się spóźnia! Nieeee... Nie chcę ich stracić...
- Wiem. Ale jeszcze nie czas. Mam trochę gotówki na czarną godzinę w sejfie w piwnicy, mogę też sprzedać pierścionek po mojej mamie, razem to powinno starczyć na rachunki. Razem sobie poradzimy. Prawda?
- Mmmgh...
- Prawda? Wierzysz mi, Elisa?
- Ech...
- No hej, będzie dobrze, myszko. Betty mówiła, że znalazła sobie pracę letnią. Na pewno nam pomoże. - Florian chciał pocałować żonę w policzek, ale ona go odepchnęła. Spojrzał na nią pytająco.
- Wiesz, jak by było prościej? Gdybyś... Gdybyś mnie nie namówił, bym rzuciła tamtą pracę!
Elisa wymierzyła zamach nawet nie skończoną butelką wina, ale Florian był mimo wszystko znacznie silniejszy i szybszy ("Jak inaczej mam chronić rodzinę", mówił, podnosząc sztangę co drugi dzień), więc ją przechwycił, wyrwał i postawił na stole.
- Elisa - zaczął. Jego głos, mimo sytuacji, był ciepły i spokojny. - Nie chcę cię niechcący skrzywdzić. Proszę, nie zmuszaj mnie do samoobrony. Uspokój się, wytrzeźwiej i wtedy porozmawiamy.
- Nie będziesz mi mówił, co mam robić w moim własnym domu! To, co się dzieje... To twoja wina! Mogłam zostać w tamtej korporacji.
- Nie mogłaś "nie odejść". Nie szanowali cię tam, wyzyskiwali, do tego ten dyrektor, który się dobierał do sekretarek! Już go aresztowali. Dwa razy próbowałaś się powiesić, nie wiem czy pamiętasz. Ledwo cię powstrzymałem.
- Może trzeba było mi pozwolić! - Elisa znowu chwyciła butelkę, ale zamiast nią uderzać, po prostu rozbiła ją o kant stołu. Odłamki szkła rozprysły się po całej kuchni.
- Aaaaa! - usłyszeli pisk.
- Deli! Mamo?! Co ty zrobiłaś?!
Betty i Delest stali w drzwiach do kuchni. Dziewczynka próbowała zasłonić brata, ale nie zdążyła. Szkiełko wbiło mu się w oko.
- Boli!
- Ma... Tato! Jemu leci krew!
- Przyłóż mu gazę, zaraz pojedziemy do szpitala. I obudźcie Geraldine, pojedzie z nami, wracając zjemy coś w McDonaldzie.
- Ale cooo wy, przyłoży się plasterek i do weso... wesa... wesela się zagoi... - mruczała Elisa. Betty siłą ją odepchnęła i rzuciła na krzesło. Pogrążona w pasji, chciała złapać ją za ramiona i potrząsnąć tak mocno, żeby całe to wino wypłynęło jej uszami, ale tata ją powstrzymał.
- Jadę z dziećmi do szpitala. Przy okazji pogadam z logopedą, trzeba coś zrobić z rotacyzmem Deliego. A ty... przywołaj się do porządku.
Elisa została w kuchni praktycznie sama. Za jedyne towarzyszki służyły jej odbicia w okruchach szkła. W każdej z nich widziała twarz wykrzywioną wstydem i zalaną łzami.
- Tato, ja zostanę! - powiedziała Betty na dole. - Będę w szopie.
- Jesteś pewna? Nigdzie się nie skaleczyłaś?
- Nie. I spokojnie, mam tam jedzenie, choć wracając możecie mi przywieźć kubełek frytek.
- Dobrze, tylko... bądź ostrożna. Mama nadal jest pijana. Przytłoczyło ją... parę problemów. Będziesz ostrożna?
- Tak.
- Dzielna dziewczynka... - Florian przytulił córkę i przyklęknął, by zawiązać buty Delestowi i Geraldine. Umieli sami, ale czuł, że tym razem może on to zrobić.
Kiedy wyjechali do szpitala w Bordeaux, Betty wzięła nocny prezent od brata i pobiegła - wściekła jak diabli - do szopy. Tam, gdzie tworzyła wszystkie swoje fajerwerki.
- Nieważne, jakim jest idiotą, nikt nie rani mojego braciszka... Nie bez odpowiedniej kary... - mruczała, zaślepiona rządzą zemsty na mamie, sypiąc proch do papierowej tubki.
* * *
Po południu
Combi Floriana przyjechało z powrotem na farmę. Delest i Geraldine zaraz pobiegli do szopy.
- Betty! Cały czas tu byłaś?
- Jesteś cała brudna!
- Mamy dla ciebie frytki.
- Dziękuję. Powiedz lepiej, Deli, jak twoje oko.
- Na szczęście szkło nie przebiło gałki i ta niedługo się zrośnie. I tata zapisał mnie do logopedy.
- Nareszcie zaczniesz mówić jak człowiek...
- Deli, powiedz "rabarbar"! - zaśmiała się Geraldine.
- Spiełdalaj. - Uśmiechnął się szeroko.
- Ej no... A, pani dentystka mnie zaczepiła i powiedziała że mam śliczny uśmiech!
- Nie skłamała.
- A ty? Co robisz przy tym oknie?
- Patrzę na dom. Od jakichś dwudziestu minut. Przygotowałam mamie iskrzącą niespodziankę, w podzięce za poranek. Czekam, aż zadziała.
- Czekaj... Co ty zrobiłaś?
- Betty, gdzie twoje materiały na fajerwerki? Te, które ci dałem w nocy?
* * *
Florian wszedł do domu. Była cisza. Zajrzał do kuchni - czysto. Do salonu - pusto. Nawet w łazience pusto.
- Elisa?
Wszedł po schodach.
- Wróciliśmy!
Nadal cisza. Zajrzał do pokoju Delesta - brak. Do Geraldine - również. Tak samo u Betty (tylko śmierdziało - pewnie idąc na balkon zapalić, Elisa przypadkiem rozlała jej benzynę ekstrakcyjną). Floriana coś tknęło. "Chyba nie znowu..." - pomyślał, przerażony. Zbiegł po schodach i wszedł do ich własnego pokoju, tuż pod Betty.
- Jezus Maria!
Wziął nóż i natychmiast przeciął stryczek, na którym wisiała jego żona. Położył ją na ziemi, rozluźnił węzeł i zaczął uciskać jej pierś. Po trzydziestu uciśnięciach dwa razy dmuchnął jej w płuca i zaczął od nowa.
- Nie, proszę, Elisa... Nie! - W oczach miał już łzy.
- Khu! Khu! Khu! - Zaczęła kaszleć.
- Elisa! Mój Boże! - Przytulił ją mocno i zaczął płakać. - Czemu? Czemu? Do jasnej cholery, czemu?!
- Znowu... Znowu to zrobiłeś...
- Bo cię kocham, ty durna!
- Zraniłam dziecko...
- Nie rób tego więcej, słyszysz? Proszę!
- Ja...
- Znajdziemy ci pomoc, Elisa. Zaraz pójdziemy do lekarza. Jak długo tu wisiałaś?
- Straciłam rachubę, sznur mnie dusił zamiast łamać kark...
- Chryste...
Leżeli tak razem na podłodze, trzymając się za ręce. Nie wiedzieli, że ich własna córka, we wściekłości i braku kontroli, pół dnia pracowała nad fajerwerkami. Miały wystraszyć Elisę, gdyby usiadła na łóżku. Tym bardziej nie wiedzieli, że gdyby to się stało, iskry przedostałyby się przez pęknięcie w suficie i wpadły na podłogę w pokoju Betty. Tę samą podłogę, którą wcześniej pijana Elisa przypadkiem zalała benzyną.
- Zadzwonię po doktora Mozzy'ego Arellę. - Florian wstał i pomógł w tym żonie. - Ty się połóż i czekaj na mnie.
- Jasne... H-Hej, Flo?
- Hm?
- Kocham cię - powiedziała Elisa i usiadła na łóżku.
* * *
Komenda główna policji, Bordeaux, Francja, 11 sierpnia 2032
Rodzeństwo spędziło pół dnia i całą noc na komendzie w Bordeaux. Rano był u nich policjant - potwierdzono, że źródło pożaru w ich domu koncentrowało się między pierwszym piętrem (pokój Betty) a parterem (pokój rodziców) i najprawdopodobniej był wypadkiem. Oboje Florian Cime i Elisa Dupont-Cime zmarli przez zaczadzenie, a ich ciała prawie doszczętnie spłonęły. Jednak dzieci znały prawdę.
- Zabiłaś ich! - wrzasnął Delest, uderzając Betty pięścią twarz. Uderzył raz, drugi, trzeci, dziewczynie z ust pociekła krew. Ale nie broniła się. - Dlaczego to zrobiłaś?! Dlaczego?!
Znowu zaczął ją okładać. Geraldine była z nimi, siedziała w kącie i płakała.
- Nie chciałam tego. Przepraszam... - powiedziała cicho Betty. Ze strużką krwi zlały się łzy.
- I CO MI Z TWOJEGO GŁUPIEGO PRZEPRASZANIA?! NIE WRÓCISZ NIM MAMY I TATY! - Delest uderzył ją tak mocno, że zleciała z krzesła i przejechała dobry metr po ziemi. Nadal jednak się nie broniła. Czuła, że to słuszna kara.
- Deli, przestań, proszę! - pisnęła przez łzy Geraldine. - Zabijesz ją!
- Nie mam przed tym żadnych oporów! - Delesta otaczała granatowa aura. Przygotował kolejny zamach, ale Geraldine, zasłoniła siostrę własnym ciałem.
- Opanuj się! Zostawmy ją.
- Co to znaczy "zostawmy"? Zraniła mnie, chcę zranić ją! Taka jest kolej rzeczy. Dostajesz to, na co zasługujesz!
- Bicie jej nic nie zmieni. Sam powiedziałeś, że nic nie wróci mamy i taty. Wiesz, kto MOŻE coś zmienić? My! Straciliśmy rodziców...
- Przez nią!
- Straciliśmy i nie wybieramy się do nowych. Jesteśmy teraz na własnej działce. Razem mamy dwadzieścia trzy lata, poradzimy sobie! Jedyne co musimy zrobić to zostawić ją tu i sobie iść.
Betty dotknęły te słowa, jakby piorun uderzył w jej serce. Zostawić ją? Całkiem samą? Nie! Nie!
- Masz swoje momenty, Geraldine. Cieszę się, że nie jesteś tylko kupą pandziego futra.
- Jedyne czego chcę, to żeby nas już tu nie było. Zniknąć stąd. Zniknąć z całej tej sprawy!
- Masz rację, Geraldine. Uciekamy stąd.
Ruszyli w stronę wyjścia z komendy. Każdy ich krok brzmiał w uszach Betty jak trzask zamykanych drzwi.
- Nie! Proszę! Nie zostawiajcie mnie! To był wypadek! Chciałam ją tylko przestraszyć, w zamian za tamten poranek! NIE CHCĘ BYĆ SAMA!
Geraldine wyszła, ale Delest zatrzymał się w drzwiach. Spojrzał na siostrę.
- Zostałaś sama już wtedy, gdy aktywowałaś pułapkę. Au revoir.
Tym razem trzask drzwi był prawdziwy.
Betty wstała, otarła krew i spojrzała na drzwi, którymi wyszli Delest i Geraldine.
- Dobra! Jak tak, to będę sama! I pokażę wam, że wszystko będzie pod kontrolą! Żadnego chaosu! I później zobaczę, jak wam poszło, dzieciuchy! Jestem już dorosła! Dorosła!
Mijały lata. Betty mieszkała na ulicach Bordeaux jako żebraczka, później zaczynała się chwytać każdej możliwej pracy. Myła okna, grała w dziecięcym teatrzyku, sortowała śmieci, w końcu kupiła mieszkanie i pracując w sklepie uzbierała pieniądze na korepetycje. Uczyła się z pomocą najtańszego nauczyciela w mieście, powtarzała też sama, a potem używała tej wiedzy by dawać korepetycje innym dzieciom.
Po drodze odkryła też swoją dziwaczną umiejętność, jakby duszka przypominającego ją samą, tylko bardziej stylową i wykonaną z drewna. Nie widział go zupełnie nikt inny. Do tego wszystko, czego dotknął, mogło stać się dowolną szufladą. No i bił złych ludzi. Betty nazwała go (ją?) Tonight Josephine, po prostu patrząc na jakiś plakat Grand Théâtre de Bordeaux, gdzie był właśnie ten napis.
Pewnego dnia, gdy Betty miała już 20 lat, ktoś oskarżył ją o kradzież miedzianej broszki. Choć sprawa nie poszła na policję i dziewczyna wybroniła się przed wszystkimi sąsiadami, że jest niewinna, niesmak pozostał. Uznała, że w tym mieście już nie ma czego szukać i postanowiła, że pojedzie autostopem przez Francję. Może przeznaczenie gdzieś ją zatrzyma. Spakowała manatki i wyjechała.
To była wycieczka! Zrobiła w niej więcej, niż przez te lata w Bordeaux. Była kelnerką w barze przy autostradzie, pomagała malarzom graffiti, chwilę drukowała antyrządowe ulotki ("Francja traci swoją wolność! Wystrzel fajerwerk o północy, na złość Rocamadourowi!". Phi! Dobre sobie. Jakby godzina policyjna o dwudziestej trzeciej była czymś złym... Z drugiej strony, kilkukrotnie spędziła noc w celi za jej złamanie), miała nawet krótki epizod w pornografii, nie pierwszy raz z resztą - w Bordeaux dała się namówić na krótką sesję, ale gdy przypomniała sobie, że to pedofilia, natychmiast uciekła i spaliła kartę pamięci ze zdjęciami. Teraz było podobnie, choć nie zniszczyła filmów i prawdopodobnie dalej gdzieś krążą po internecie. Nikomu o tym nie mówi. Jedyna pamiątka po tym epizodzie, to jej pseudonim - "Betty Black".
A gdzie jej nie było! Z Bordeaux pojechała do La Rochelle, potem do Nantes i Tours, skąd pojechała na południe, do Limoges, a następnie do Clermont-Ferrand i Lyon. Wszędzie brała pojedyncze zlecenia na naprawdę wiele rzeczy i zarabiała pieniądze na życie i dalsze podróże. W Lyon odkryła też nową miłość, jakim były granatowe szale. Dopiero tam też coś ją tknęło i poczuła, że musi jechać do Paryża.
Tak zrobiła - i jak się jej życie odmieniło! Najpierw chwilę popływała w tym oceanie neonów i świateł, w purpurze hologramów i kolorowych billboardów, zobaczyła wieżę Eiffla, Łuk Tryumfalny, Wersal, Saint-Denis. Przepłynęła się barką po Sekwanie, zobaczyła Luwr i Galerię Prezydentów, gdzie były popiersia wszystkich liderów Czwartej Republiki Francuskiej, a także wielki pomnik jedynego, którzy rządził dwie kadencje - Setha Menacanta Rocamadoura.
Po tym wszystkim nadeszła gorsza passa - kończyły się uzbierane w drodze pieniądze. Musiała przenieść się z hotelu do taniego motelu przy którejś z wąskich uliczek w przyziemnej warstwie miasta, gdzie co i rusz ktoś próbował ją okraść z i tak już drobnego majątku. Przy okazji o uszy obiło jej się też "Équipe de Révolte", ale nie była zainteresowana tematem. Zmieniło się to, gdy przed grupką uzbrojonych w noże i pałki opryszków ("Betty Black? Brzmi angielsko... Zbyt angielsko na mieszkanie w stolicy!") uratował ją dziwny mężczyzna o długich włosach, co prawie nigdy nie zdejmował okularów przeciwsłonecznych. Ale nie to było w nim najdziwniejsze - było to to, że samym dotykiem wprowadził opryszków w śpiączkę. A do tego, jako pierwszy w życiu Betty, widział Tonight Josephine.
- Charles Grisloup, miło mi. - Przedstawił się poprawnie w jego własnym(!) barze na dwudziestym piętrze wieżowca Nirvana przy Boulevard Garibaldi. - Jestem właścicielem tego baru, przyszłym spadkobiercą Pioule Pharma i pasjonatem różnej maści alkoholi. Mam dla ciebie nie jedną, nie trzy, ale aż dwie propozycje!
- Dwie to gorzej niż trzy - odparła, łypiąc jednocześnie na jeszcze kilku ludzi w Strefie VIP tego baru, gdzie się znajdowali.
- Czepiasz się. Po pierwsze, słyszałaś o Équipe de Révolte?
- Coś tam.
- Mój tutaj przyjaciel, Marcell Roquefort, ma biznes do ich szefa. - Wskazał mężczyznę w czerwono-czarnej koszuli, który siedział na sofie i słuchał rozmowy. - Tylko że do spotkania nie dojdzie, jeśli nie powalczymy z paroma terrorystami.
- Czemu miałabym się z wami parać?
- A to dlatego, że każdy z nich ma Standa. Podobnie, jak i my. Oraz ty.
- Standa...?
- Ten duszek, którego masz od jakiegoś czasu i ci pomaga w życiu. To wizualna forma ducha walki jego użytkownika. Odzwierciedlenie jego psychiki. To twoja... "dusza".
- W sensie... Tonight Josephine?
- O! Jak ładnie. Dokładnie, o nim mowa. To jest Stand. Ty go masz, ja go mam, wszyscy je mamy!
Faktycznie, jakby się przyjrzeć, każdego w pokoju otaczała dziwna aura, ale bardzo znajoma. Taka sama otaczała Betty, gdy używała swojego "Standa". Czuła nietypową więź z tymi ludźmi.
- I to ich będziemy używać, by walczyć ze Standami terrorystów. Gdy ich znajdziemy, oczywiście... - mówił dalej Grisloup, pełen pasji. - Jesteśmy Urgent France! Płacząca Francja. I liczymy na twoją pomoc. Plus, będziesz mogła tu pracować i zamieszkać, jest parę wolnych pomieszczeń.
- Nie wiem...
Nie była przekonana dość długo, choć praca i mieszkanie były bardzo kuszące. Zdecydowała się jednak wtedy, gdy zobaczyła jedno z niewielu zdjęć członków Équipe - widziała tam dwie znajome twarze.
- Delest... Geraldine...
Od tamtego dnia była oficjalnym członkiem Urgent France. Była Betty Black, którą dziś zna Jean i znamy też my.
* * *
Quai Branly, Paryż, Francja, 20 listopada 2041
- Domyślasz się, kiedy nasz czas na rozmowę minął? - zapytał ponownie Delest. - Na komendzie w Bordeaux! Gdybyś ty wiedziała, co przechodziliśmy po tym wszystkim!
- Nie wiem tego, ale jestem w stanie założyć, że i ty nie wiesz, jak szło mi!
- Ze wszystkich rzeczy to mnie interesuje najmniej.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział kierowca, zatrzymując autobus. - Czy możecie już sobie iść? Zaraz zejdę na zawał.
- To co, siostrzyczko? Zagramy sobie? The Passenger! 
Na oknie obok Betty otworzył się pomarańczowy portal. Jego niebieska strona otwarta była pod nogami Delesta. Jego Stand wskoczył z dziurę i pięścią rzucił Betty na okno, a Delest wykorzystał czas by wyskoczyć z autobusu i zacząć biec.
- Nic nie dorósł... Tonight Josephine, musimy wyjść!
Alcazar! 
Uderzyła w szybę i wyciągnęła niej naprawdę krótką szufladkę (w zasadzie bardziej przypominała płytkę), wyskoczyła na ulicę, przemknęła między samochodami i stanęła, by złapać oddech i zobaczyć, jak z pomocą zaledwie dwóch portali dostaje się na pierwszy - najniższy - poziom wieży Eiffla, 57 metrów nad ziemią. Mogła tam dotrzeć schodami. Pobiegła w stronę wejścia, ale potknęła się, gdy coś ją zapiekło w lewą łydkę. Spojrzała - kilka metrów od niej otwarty był pomarańczowy portal, wystawała z niego górna partia Delesta, trzymająca w ręce wystrzelony rewolwer, Łzę. Kula z niego właśnie śmignęła Betty po nodze, na szczęście uszkadzając tylko spodnie i kawałek naskórka.
- A niech to, spudłowałem... - przeklinał się, ładując magazynek do pełna. - Zaraz to poprawię!
Znów strzelił dwa razy, tym razem trafiając Betty w ramię i biodro. Sam nagle usłyszał wystrzał i poczuł piekielny ból w dłoni, która trzymała Łzę, a sama broń poleciała kilka metrów za niego.
- Niespodzianka! - Betty dzierżyła wystrzelony pistolet 9 mm, który dostała od płatnego zabójcy z komiksem przewidującym przyszłość. I tym razem się nie pomylił, że pistolet się przyda. Delest zanurzył się z powrotem do dziury i zamknął portal. - Aż, kurwa, żeby tylko tej Łzy nie odzyskał...
Używając Tonight Josephine wytworzyła szuflady w miejscach ran postrzałowych. W szufladach, oprócz kul, wyciągnęła z siebie też mięśnie i trochę jelit, ale nie były to wielkie straty. Otworzyła większą szufladę na ziemi, schowała do niej mniejsze i pistolet, po czym ją zamknęła i "zniknęła". Przyda jej się później.
Lżejsza o kilka mięśni, pobiegła po rewolwer Delesta. Tuż obok niego pojawił się pomarańczowy portal, wyłonił się właściciel. Betty go kopnęła w głowę, złapała Łzę i wskoczyła do jego środka. Wylądowała na pierwszym piętrze wieży.
Było pusto, wszyscy uciekli z tarasu, gdy mogli. Została tylko ona, Delest i rewolwer.
- Ha... Ha... No dalej, Betty! Strzelaj! Zabijesz mnie, zostanie ci jeszcze Geraldine i koniec! Zwieńczysz swoje dzieło! - Upadł pod ścianę i podniósł ręce.
- Przestań gadać, idioto! Żadne dzieło! Ile razy mam powtarzać, że Yvrac to był wypadek!?
- Ooo, teraz to "Yvrac"? Tak trudno ci to powiedzieć, że wspominasz to tylko po nazwie miasta? - Uśmiechnął się szyderczo. Otaczała go granatowa aura. - Tak trudno ci się przyznać, że zabiłaś naszych rodziców?!
- NIE ZABIŁAM ICH! NIE SPECJALNIE! ZAMKNIJ SIĘ! - Na ciele Delesta mignęło coś niebieskiego. Betty nacisnęła spust. Cztery razy. Upadła, czując ból od czterech nagłych ran na plecach.
- He, he, he... Ha! Ha! Ha! Dałaś się w to wrobić tak łatwo! Wow, już się bałem, że nie strzelisz... - Jak gdyby nigdy nic, cały i zdrowy Delest się podniósł i stanął nad krwawiącą siostrą. - Zobaczmy... Obie łopatki, prawa kość biodrowa i lewa nerka... Zagadałem cię! Gdy mnie słuchałaś, nie zauważyłaś, że The Passenger otworzył za tobą jeden portal! Planowałem po prostu otworzyć drugi pod sobą, by cię zmylić, ale to było znacznie lepsze! Otworzyłem drugi portal NA sobie! I postrzeliłaś się SAMA! Ohoho, Chryste, zaraz chyba padnę ze śmiechu... Szkoda, że nie trafiłaś się w płuco, albo w wątrobę, ale nerka też może być. A co ty tu masz, kwadratowy tunel między biodrami?
Alcazar! - Stand Betty nagle się zjawił i uderzył Delesta w brzuch, wyciągając z niego szufladę. Z nerką! Gdy on poleciał na jeden ze stolików, Betty ją wzięła, wyciągnęła z siebie szufladę z tą postrzeloną i zamieniła je miejscami. "Pewnie tak będzie, ale nadal... Boże, jeśli istniejesz, dopomóż i spraw, by ten pajac się ogarnął, a jego nerka się mi przyjęła...", myślała.
- Aua... Kurrrwa... Ukradłaś mi narząd... - jęknął Delest. Podniósł się, przywołał Standa i portalem przeniósł się na drugi poziom wieży (115 metrów nad ziemią).
Betty teraz czekała długa wspinaczka po schodach. Zaczęła biec w miejscu dla rozgrzewki, zdjęła szal i schowała go do kieszeni kurtki, a tę zdjęła i zawiązała rękawami w pasie. "Robiłaś to tyle razy, gdy w Nirvanie nie było prądu, że teraz też będzie dobrze...", myślała, wbiegając. Jeden zakręt, drugi, cholera, przecież tych stopni jest 380! Ale i tak dobrze, że Delest chyba uszkodził windę - schodami z parteru biegli ochroniarze...
- No witam! - powiedział stojący w portalu Delest, rzucając przez niego zabranymi ze stolików nożami.
Betty cudem je wyminęła i rzuciła się na pomarańczowy portal, ale on momentalnie zniknął. Nie tylko uderzyła czołem o ścianę, ale też odcięło jej czubki czterech palców prawej ręki. Były już po drugiej strony portalu, gdy się zamknął. Betty zatamowała krwawienie każdego z  nich kawałkami chusteczek, założyła rękawiczkę i pobiegła dalej.
Znów z portalu wyleciało kilka noży - Betty przybyło parę rozcięć na twarzy. Z następnego wyleciały okruchy drewna ze stolika. Ale w końcu Black się udało! Zziajana, spocona, bez czucia w nogach, ale dotarła na drugi poziom wieży.
- Zaraz tu będą strażnicy. Jesteś gotowa?
- Nie! I nie chcę! Czemu to robisz, Delest?! Mówię wyraźnie, że chcę was oboje przeprosić! Nie chcia... Nie chciałam! - W oczach już miała łzy. - Proszę cię, proszę! Wybacz mi!
Delest nic nie odpowiedział. Zamiast tego wszedł do osobnej windy na najwyższy, trzeci poziom i zaczął nerwowo wciskać guzik jazdy.
- Nigdzie nie idziesz beze mnie, Delest!
- No to tu chodź!
Betty wpadła do windy, drzwi się zamknęły. Ruszyła w górę.
The Passenger ma bardzo duży zasięg tych portali, co?
- Kiedyś niechcący otworzyłem portal na księżycu. Tak, zasięg jest całkiem duży.
- Czyli tutaj, w tak małej przestrzeni, są ci praktycznie zbędne?
- Pozostają pięści.
- No to dawaj.
The Passenger!
Tonight Josephine!
- A-RA-RA-RA-RA-RARARARA!
AAALCAZAAAR!
Standy tłukły się wzajemnie, podczas gdy na ciele każdego z ich właścicieli pojawiało się coraz więcej siniaków. Miały porównywalną wytrzymałość, chociaż Stand Betty był wyraźnie silniejszy, a Delesta - szybszy. No, cali oni...
- Zranię cię, tak jak ty zraniłaś mnie...
The Passenger wyprowadził pięknego sierpowego, którym trafił oponenta w twarz. Odleciał kawałek drewna, z którego składał się Stand, a Betty w tym miejscu strzeliła krew. Ona wykorzystała moment nieuwagi i wyprowadziła cios w brzuch, a drugą ręką zablokowała atak z drugiej strony, następnie kopnęła go w krocze i posłała na ścianę. Tonight Josephine chciała znów uderzyć w brzuch, ale wróg otworzył na sobie portal i ręka wyleciała ze ściany naprzeciw, uderzając samą Betty.
- Znowu dałaś się nabrać! Idio-! - W tym momencie przerwało mu złapanie przez Tonight Josephine za gardło i przybicie do drzwi windy.
- Chcę tylko, byś mnie wysłuchał! Muszę cię trochę unieruchomić, bo się wiercisz!
- ALCAZAAAR!
Tym razem deszcz pięści zalał Delesta. Wystrzeliły z niego dziesiątki szufladek, rozsypały się po windzie.
- Długo bez nich nie przeżyjesz... Proszę, wysłuchaj mnie, to je oddam...
Winda się zatrzymała, drzwi otworzyły, dziurawy Delest upadł na podłogę trzeciego poziomu wieży Eiffla. 276 metrów nad ziemią.
- Delest... - Padła, zmęczona i zbolała na kolana. - Wspólna droga jest przed nami! I choćby niebo spadało nam na głowy, nie ma nic, czego bym nie zrobiła, by móc znów ją razem z wami odkryć... Na nowo... Jeżeli tylko będziesz w stanie znowu w nas uwierzyć! Proszę... - Już w pełni wybuchła. Odkąd tylko wyjechała z Bordeaux, ani razu nie miała takiego napadu płaczu. Wszystkie te lata bólu po stracie właśnie wypływały ze łzami. Nie zauważyła, że Delest otworzył portal na podłodze za sobą i po zewnętrznej stronie szyby widokowej.
- Zranić ciebie... Tak jak ty zraniłaś mnie... - wyszeptał. Wcisnął guzik z kopertką na swoim SmartWatchu i zrobił krok w tył. - Au revoir.
- Nie, Delest, NIE!
Wpadł do portalu. Betty tylko mogła patrzeć, jak spada te prawie trzysta metrów w dół, na ulicę. Na tle kolorowych świateł i neonów, które nadawały smaku wieczornemu Paryżowi, na pewno jego ostatnie chwile musiały być piękne.
Dopiął swego - Betty była zraniona, jak nigdy dotąd.
* * *
Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 20 listopada 2041
Jean i Charles siedzieli na brudnej sofie. Cheddar, pies z którym walczyli, leżał pod filarem. W zasadzie, to były już jego zwłoki.
- Jezu Chryste... Chwała Allahowi, że wtedy tego niziołka nie pobiliście - powiedział Grisloup.
- Allahowi?
- Kiedyś ci wyjaśnię. Tak czy siak, ładnie się nam to odpłaciło.
- Ta... Kurwa, co za czas... Przedwczoraj ci od kwasów i cieni, wczoraj prezydent, dzisiaj kolejno Habitant, tata, Vert Bois i Cheddar... Betty pewnie zajęła się tym gościem od portali, o którym mówił René... - Ciężko stwierdzić czy intencjonalnie, czy nie, zjawił się Je M'amuse i rzucił stojącym obok krzesłem o ścianę z całej siły. Rozpadło się na ramę i oparcia. - Potrzebuję przerwy! Czemu Équipe się na nas nagle uwzięła?! Skąd ci pierwsi od nich, Comte i Munster, o nas wiedzieli?
- Nie wiem, Jean. Nie wiem... Ale nagrabili sobie, niszcząc mój bar i spotkała ich kara. A propo Betty, dzwoniłem i kilka razy, ale nie odbiera.
- Tata poszedł pozbyć się ciała Verta w to samo miejsce, gdzie leży Comte. Powiedział, że po tym pójdzie popatrzeć czy już jej gdzieś w pobliżu nie ma.
- Mhm. Sprzątniemy tu jutro. Racja, potrzebujemy przerwy... Zacznę ją po swojemu. Idę do swojej krypty się sponiewierać. Jakby coś się działo to głośno pukaj, a jakbym leżał bez przytomności lub tętna, to wiesz gdzie są strzykawki. - Wstał i poszedł w stronę swojego gabinetu. - Cześć.
- Cześć.
Jean został sam. Odetchnął ciężko i oparł głowę na sofie. W oku pojawiła mu się łza. "Znajdę cię, Brie... Znajdę...". Zamknął oczy i zaczął zasypiać.
- ACH! - krzyknął, gdy do Strefy weszła brudna, zakrwawiona i poraniona kobieta. Usiadła obok Jeana i westchnęła ciężko. - Betty, wróciłaś!
- Wróciłam. Spotkałam Marcella na dole. Chciał się pozbyć zwłok jakiegoś gościa, ale chyba zwiał.
- Że tata, czy...?
- Zwłoki. Marcell został na dole, zapalić.
- Niedobrze...
- Ta, nabawi się raka płuc. Spróbuj go jakoś namówić, by przestał.
- Czemu ty mi to mówisz? Sama palisz.
- Dlatego chciałabym, by nie popełniał mojego błędu. Ty też. Nie pal.
- Ech... Chciałbym z nim pogadać, ale... Nawet jeżeli w końcu się przede mną otworzył, dalej jest między nami chłodna atmosfera... Nie czuję się, jakbym go odzyskał. Wręcz przeciwnie, wiedząc, że całe życie przede mną ukrywał swoje powiązania z terrorystami, i jak zginęła mama i brat, i że w ogóle miałem brata, czuję się jakbym jeszcze bardziej się od niego oddalił. Trochę potrwa, zanim to naprawimy.
- Wierzę, że miał ku temu powód. Jest twoim ojcem i mimo wszystko chce dla ciebie jak najlepiej. Wiele razy nam to mówił. - Wyciągnęła papierosa i zapaliła. - Zaufaj mi. Doceń rodzinę.
- Docenić rodzinę...
- Aha. - Puściła z ust kłębek dymu. - Bo możesz ją stracić.
- Mam nadzieję, że nie przekroczę jakiejś granicy, pytając o to... Czy straciłaś rodzinę?
Betty spojrzała na chłopaka. Odłożyła papierosa do popielniczki na podłokietniku, wyciągnęła ręce i mocno go przytuliła.
- Wy jesteście moją rodziną.
Jean po raz pierwszy odczuł z jej strony ciepło.
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: The Passenger
Stand User: Delest Cime (20)
Wygląd: Robot postury właściciela o żółtych oczach, z biało-niebieskimi elementami i dziwnym symbolem na piersi, w kształcie siatki kuli. Podobne kule ma też nad łopatkami. Jego jedna dłoń ma pomarańczowy, a druga niebieski emiter portali.
Działanie: Wystrzeliwane przez niego kule (niebieskie i pomarańczowe) są w stanie otwierać portale, które połączone działają jak zwykłe przejście. Przydatne do szybkiego poruszania się na duże odległości, ucieczek i różnych trików. Naraz mogą być otwarte wyłącznie dwa portale, otwarcie kolejnego w konkretnym kolorze powoduje zamknięcie poprzedniego (ta sama zasada ogólnego działania jak przy Portal Gun z gry "Portal").