Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

piątek, 20 kwietnia 2018

Symbol Gromowładcy


SYMBOL GROMOWŁADCY
Stalker

To był taki piękny dzień... Świeciło słońce, na niebie ani chmury. Ćwierkały ptaszki.
– Artur, chodź! – zawołała wesoło z przedpokoju Alicja.
– Już idę! – odparłem z salonu, zapinając nerkę w pasie.
Dziś był dzień festynu, ważny moment dla Alicji, mojej dziewczyny, gdyż miała prowadzić budkę z preclami. Jej marzeniem było otworzyć sieć z wypiekami domowej roboty, a ja chciałem ją w tym wesprzeć, więc w konkursie na najlepsze jedzenie będę ją popierał całym sercem, całą duszą i głosem wrzuconym do specjalnej skrzyni. Popędziłem więc do Alicji.
– Ale będzie fajnie, co? – uśmiechnęła się.
– Pewnie. Wierzę w to – odparłem, mierzwiąc jej kasztanowe włosy, pasujące idealnie do błękitnych oczu.
– Jak myślisz, które precle z mojego menu są najlepsze?
– Bardzo lubię te z serem, ale te klasyczne chyba są najlepsze. Takie miękkie i zarazem chrupiące. Tylko błagam, nie przesól ich znowu...
– He, he, jasne.
Idąc ulicą, dotarliśmy do parku. Było tam cudownie. Drzewa pokryte zielonymi koronami, jasne kwiaty rozpościerały się jak dywan, po prostu marzenie. Z daleka widać już było stragany, tłumy ludzi i dmuchany pałac, by dzieci miały jakieś radości.
Wyspałaś się, Alicjo? - krzyknął ze straganu z preclami jej współpracownik.
– Przepraszam, Tadziu, to ostatni raz! – odparła zagadnięta.
– Znowu to samo, już chyba nikt ci nie wierzy, że się nie spóźnisz.
– A to kto? – sapnął jej kolega.
– To mój chłopak. Artur, poznaj mojego wspólnika, Tadeusza Jóźwiaka.
– Cześć, miło mi poznać. – Podałem mu rękę w geście powitania.
On coś odparł niewyraźnie i poszedł obsłużyć dziewczynkę, która właśnie podeszła kupić precelka.
Jóźwiak był łysawym facetem po pięćdziesiątce, z nadwagą. Widać było, że lubi tę pracę. Alicja zabrała się do pieczenia, a on zrobił sobie przerwę na drugie śniadanie. Nie wiedziałem co robić, więc poszedłem się porozglądać. Nagle z daleka zobaczyłem sprzedawcę balonów. Nie tych podrabianych, wypełnionych powietrzem i stojących na plastikowych kijkach, lecz tych pięknych wypełnionych helem. Uwielbiałem takie balony, więc od razu wyciągnąłem pieniądze z kieszeni i podbiegłem do sprzedawcy. Poprosiłem o różowy balonik w kształcie serduszka. Gdy miły baloniarz mi go wręczył, ruszyłem z powrotem do stoiska z preclami.
– Cześć, śliczna! Mam coś dla ciebie! – uśmiechnąłem się, wyciągając do niej rękę z balonem.
Czekaj... – Wyjęła z piekarnika gorącą blachę pełną cudownie pachnących precli z serem. – Co ty tam masz?
– Sama zobacz.
– Ojej... Serio czasem przesadzasz z tą słodyczą – zaśmiała się.
– Uroczy balonik dla uroczej dziewczynki.
– O Dżizas... Dziękuję.
Szybki buziak i oboje byliśmy szczęśliwi. Poszedłem dalej rozglądać się po atrakcjach festynu. Z daleka zauważyłem małe stoisko. Nikogo przy nim nie było, oprócz sprzedawcy. Coś mnie zmusiło, by tam podejść. Okazało się, że było to stoisko z nożami i pacynkami. Tak, z nożami i pacynkami. Każda miała logo sześcioramiennego koła, znanego mi głównie jako Symbol Peruna albo Symbol Gromowładcy z dawnych wierzeń słowiańskich, którym poświęciłem doktorat.
– Witaj, młody paniczu. – Głos od sprzedawcy, krępego człowieka w grubym płaszczu, był dziwny – Czego ci potrzeba?
– Chciałbym... Kupić nóż.
– Oczywiście, mamy tego sporo, który ma pan na oku? – Głos sprzedawcy dobiegł spod szerokiego ronda kapelusza.
– Ten jest fajny... – Wskazałem.
– Dobry wybór... Stal nierdzewna, rękojeść z dębowego drewna... To będzie dwieście czterdzieści dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy.
– O Jezu, nie... A ten?
– Stał węglowa, rękojeść z sosny, dziesięć centymetrów, sprężynowiec... Dwieście dziewięćdziesiąt dzie...
– Nie... A ma pan może coś tańszego?
– Mam trochę towaru „spod lady”, ale to na pańskie życzenie – zaśmiał się złowrogo. – Chce pan zobaczyć?
– Chcę.
Sprzedawca wyciągnął zawiniątko. Gdy rozwinął je na stole, zobaczyłem kilka kolejnych noży. Były wypolerowane i ogólnie rzecz biorąc, pokaźne.
– Do wyboru, do koloru... He, he, he, he...
– Och. A po ile ten?
– Pięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt dziewięć.
– Może być.
Wręczyłem mu dwa banknoty, a on podał mi nóż.
– Dziękuję, do widzenia.
– Do zobaczenia... – Sprzedawca zaśmiał się złowieszczo i zniknął w cieniu swojego straganu.
To było dziwne – pomyślałem. Spojrzałem na nóż. Był całkiem ładny, miał długie, stalowe ostrze, żelazną rękojeść wyłożoną gumą tak wyciętą, by się nie ślizgał w ręce i taki specyficzny układ jak sprężynowiec, ale jednak nie do końca, bo trzeba było ostrze wyciągać ręcznie. I niby był to nóż jak każdy inny, ale jednak coś... coś w nim było. Jednak nie wiedziałem co. Po prostu włożyłem go do kieszeni. Z daleka widziałem, jak Alicja macha, bym do niej przyszedł, co natychmiast uczyniłem.
– Wieczorem będzie ogłoszenie wyników! Głosowałeś już? – spytała, nakładając precla na papierowy talerzyk, by podać go klientowi.
– O szlag, jeszcze nie. Daj mi sekundę!
Pobiegłem tam czym prędzej. Na karteczce zapisałem: „najlepsze stoisko: piekarnia AliTad” i wrzuciłem do pudełka. Dokładnie w tym samym momencie przyszedł facet z obsługi i zabrał karton, krzycząc „koniec głosowania!” i poszedł. Wróciłem do Alicji.
– Już. Zdążyłem...
– To fajnie – uśmiechnęła się. – Masz tu jednego.
Podarowała mi precla z serduszkiem nakrapianym solą. Uśmiechnąłem się tylko i wgryzłem w wypiek. Wieczorem ogłoszono wyniki. WygrałaAlicja i radości było co niemiara. Piekarnia AliTad otrzymała dofinansowanie z rady miasta na rozwój biznesu, więc tym bardziej szczęśliwi spędziliśmy wspólnie czas na festynie. Naszą błogość przerwało jednak tragiczne zdarzenie. Okazało się, że starsza pani, która zorganizowała imprezę, została znaleziona w pobliskich krzewach nieprzytomna, z obrażeniami na głowie.

* * *
Dwa miesiące później
Obudziła mnie Alicja. Był szary poranek, ogólnie nieprzyjemnie. Tylko Alicja dawała mi dzisiaj radość. Niestety nie na długo, bo obudziła mnie całusem, szeptem: „do zobaczenia wieczorem” i dźwiękiem zamykanych drzwi. Musiała jechać na drugi koniec Wrocławia w celach biznesowych. Czekał mnie kolejny nudny dzień... Wstałem i włączyłem wiadomości. Opowiadano o rosyjskim ataku na Czeczenię czy czymś takim. Nic nowego, takie informacje miałem ostatnio co dwa dni. Przemyłem oczy wodą i poszedłem do kuchni zrobić sobie śniadanie. Zajrzałem do lodówki. Wyciągnąłem trzy jajka i masło, które już po chwili pływało rozpuszczone na gorącej patelni. Następnie wbiłem na rozgrzany tłuszcz jajka i zacząłem mieszać, tworząc tym samym jajecznicę. Mój telefon zaczął wibrować, odgrywając jednocześnie z głośniczka ośmiobitową przeróbkę piosenki „Imagine Dragons – Radioactive”. Szybko odebrałem.
– Synek? Synek?! Artur! – usłyszałem głos ojca.
– Tak, to ja.
– Pamiętasz instrukcje w razie ataku?
– Cooo? Aha, atak bombowy, pamiętam...
– Natychmiast bierz ten plecak ewakuacyjny i wykonaj polecenia!
– Co? Po co, tato?
– Wojna.
Zbaraniałem. Odjęło mi mowę. Wyjrzałem za okno w poszukiwaniu samolotów. Nic, dzień jak co dzień.
– Tato, o czym ty mówisz? Nic się nie dzieje.
– Tylko z pozoru. Zaczęła się wymiana pocisków nuklearnych między Rosją i USA.
– Co?!
– W związku z dzisiejszym atakiem na Czeczenię, użyli broni jądrowej, na co USA natychmiast zareagowało. Teraz nie ma czasu na wyjaśnienia. W radiu mówią, że pociski już lecą. UCIEKAJ! – przerwał połączenie.
Wyłączyłem gaz pod patelnią i pobiegłem się ubrać. Nie wiem skąd pomysł, że Wrocław będzie zbombardowany, ale lepiej dmuchać na zimne. Zakładając spodnie, słuchałem telewizora.
– Potwierdzone raporty, powtarzam, potwierdzone raporty o nuklearnych wybuchach w Rostowie nad Donem, Chicago, Las Vegas oraz Szanghaju. Zostały wystrzelone również pociski do Moskwy, Berlina, Kansas City oraz... Mój Boże... Warszawy, Łodzi, Gdańska, Bydgoszczy i Wrocławia... – mówiła przerażonym głosem prezenterka w TVP Info.
Jezus Maria, Jezus Maria, JEZUS MARIA! – krzyczałem w myślach i prawdopodobnie na głos też. Założyłem plecak, wziąłem skórzaną kurtkę i sięgnąłem po telefon. Na zewnątrz zaczęły wyć syreny alarmowe. Otworzyłem aplikację z SMS-ami i wybrałem numer Alicji. Napisałem „uciekaj do kanałów” i wysłałem. Schowałem aparacik do kieszeni i wybiegłem na schody. Zapomniałbym o tej walizce – pomyślałem. Miałem specjalną walizkę na takie okazje, a w niej zapas wody, jedzenia i dodatkowe filtry do maski przeciwgazowej, którą miałem w plecaku, plus towary deficytowe przydatne w takich sytuacjach jak na przykład zbliżająca się apokalipsa. Mój ojciec był preppersem i nauczył mnie takiego życia, żeby być gotowym na wszystko. I dlatego razem przygotowaliśmy sobie te walizki i plecaki. Jak dobrze, że go mam. Choć może już tylko miałem, bo mieszkał w Warszawie. Szybko wróciłem po walizkę, po czym wybiegłem z budynku.
Na ulicy panował chaos, ludzie biegali jak szaleni z walizkami i plecakami, kradli ze sklepów co popadnie i wskakiwali przez studzienki do kanałów. Po niebie przeleciały dwie rakiety. Daleko od nas wybuchła pierwsza z nich, dając głośny huk jak sto gromów z jasnego nieba i oślepiające światło, na szczęście byłem akurat odwrócony. Ognista chmura dymu w kształcie grzyba, znana ludzkości głównie pod nazwą „grzyb atomowy”, spowiła niebo.
– Zrobili to! Zrobili to! O, Boże, zrobili to!!! – krzyczeli ludzie.
Zawiał gorący wiatr, ulice wypełnił dym i popiół. Zaraz wybuchnie kolejna bombapomyślałem i podążyłem za uciekającymi. Wszedłem przez studzienkę do podziemia. Ludzi w śmierdzącym tunelu było coraz więcej. W końcu ktoś ostatni wskoczył i zasłonił wejście pokrywą. Trzęsąca się ziemia i kolejny huk jakby piorun strzelił, był znakiem dla nas, że kolejna bomba wybuchła znacznie bliżej. Fala uderzeniowa przesunęła się po powierzchni, zrzucając z sufitu pył i resztki starej zaprawy spomiędzy cegieł. Wszelkie telefony ucichły, latarki zgasły. Spadły bomby. I już nie można było tego odwrócić.
* * *
6 miesięcy później
Siedziałem na skrzyni przy ognisku w pustym tunelu. Od Dnia Wojny minęło pół roku. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. I w strukturze społeczeństwa, i na Powierzchni, i u mnie wewnątrz... Na zewnątrz zresztą też. Ale przede wszystkim w środku. Zaczęły się odzywać bóle dzieciństwa. Znów zacząłem widzieć w ciemności „rzeczy”. Myślałem, że to mnie opuściło. Zawsze byliśmy z tobą. Odejdź. Chcę być sam. I cię nie opuścimy, jesteśmy częścią ciebie. Zostawcie mnie, chcę... Chcesz tylko jednego: znów zobaczyć Alicję. Zamknij się. Ona nie żyje, pogodziłem się z tym. Nie pogodziłeś się, w twoim sercu dalej jest nadzieja, że kobieta życia wciąż gdzieś jest. Była daleko poza domem w Dniu Wojny. Nie mogła przeżyć. Na twoim miejscu bym to sprawdził. ODEJDŹ! Ucichł. Jego oddech również. Odwiedzały mnie codziennie, wszędzie. Czułem ich obecność. W ciemności widziałem tylko ich delikatne zarysy, a w świetle czułem na sobie ich oddech. Żyły. Znajdywały mnie wszędzie, tylko nie na Powierzchni, dlatego też tak często tam wychodziłem. Niestety odbijało się to na moim zdrowiu. Wyciągnąłem z kieszeni starą szmatkę i przyłożyłem do ust. Solidnie kaszlnąłem krwią, kolejna brudnoczerwona plama pojawiła się na materiale. Wstałem, dołożyłem do ognia trochę drewna i podszedłem do innej skrzyni. Wyciągnąłem z niej mój skórzany płaszcz, torbę z maską przeciwgazową, filtrami oraz starą strzelbę z amunicją, którą znalazłem kiedyś w piwnicy w muzeum – jego cała wschodnia ściana runęła, odsłaniając zagruzowane wnętrze, pełne starych artefaktów przeszłości, pogrzebanej pod warstwą gruzów, kurzu, tynku i radioaktywnego pyłu.
Założyłem swój płaszcz, na twarz nasunąłem maskę przeciwgazową typu MC-1, dokręciłem filtr na lewym boku i zawiesiłem torbę z zapasowymi. Ciążył mi plecak z butelkami filtrowanej wody i puszkami z kukurydzą. Nogi chroniły mi zielone kalosze oraz spodnie moro wzmocnione szarymi kalesonami. Na ręce włożyłem grube rękawice, by chronić się przed efektami skażenia.
Wziąłem latarkę i skierowałem się do drabinki prowadzącej na Powierzchnię. Zacząłem się wspinać. Odsunąłem klapę, a moją maskę musnął chłodny wiatr. Wyszedłem na popękaną ulicę i rozejrzałem się. Widok nie był nowy. Na ulicy zalanej śmierdzącymi trupem wrakami samochodów osiadł wzbity przy wybuchu radioaktywny pył i resztki tynku plus trochę gruzu ze ściany bloku stojącego naprzeciwko mojego starego domu. Ruszyłem zatłoczoną drogą na jeszcze bardziej zatłoczoną ulicę Wyszyńskiego. Z daleka zobaczyłem częściowo zawaloną wieżę kościoła im. Michała Archanioła. Tam się właśnie udałem. Było chłodno, jak na poatomowy klimat. Obawiałem się, że nadchodzi zima nuklearna i miałem ku temu powody. Pyły, które wzbiły się sześć miesięcy temu w Dniu Wojny, praktycznie całkowicie zasłoniły Słońce, przez co dzień niewiele różnił się od nocy, a temperatura obniżyła się o dobre kilkanaście stopni, co mogło spowodować, że mróz osiągnie wartość -30°C, przynajmniej za jakiś czas.
Doszedłem do parku, który teraz stanowiły wypalone drzewa. Przede mną jeszcze tylko ścieżka i będę mógł po raz pierwszy odwiedzić zrujnowaną świątynię. Mijałem czarne kikuty drzew i zwęglone szkielety osób tak zmęczonych życiem, że na widok grzyba atomowego nawet nie wstały z ławek. Myślałem o tym, co mi One dzisiaj mówiły. Fakt, tęskniłem za Alicją, a to że przeżyłem, było dowodem nie mojego szczęścia, a przekleństwa, bo żyłem bez niej. Nie wierzyłem, że gdzieś tam jest. To było niemożliwe.
Odepchnąłem masywne wrota kościoła. Wszedłem i się rozejrzałem. To miejsce zachowało swój majestat w nienaruszonym stanie, niestety w przeciwieństwie do samej budowli. Ze szkła w oknach nie zostało nic. Jeden filar był niebezpiecznie popękany, a w ławkach siedzieli zwęgleni ludzie, tak śmierdzący zgnilizną, że jeszcze nigdy takiego smrodu nie czułem, i to przez maskę(!). Przy ołtarzu, pod ogromnym oknem z metalowymi pasami, rozdzielającymi kiedyś szkło witrażu, który układał się w kształt patrona tej świątyni, leżały zwłoki księdza. Podszedłem do niego, podniosłem mu głowę. Jego rozkładająca się twarz wpatrywała się we mnie tępo pustymi oczodołami. Wystarczyło dotknąć mu włosów, by wypadły.
Fuuu... powiedziałem. – Co ta radiacja robi z tym wszystkim...
Przypomniałem sobie, że sam łażę co parę dni po Powierzchni i gdyby ktoś przyłożył do mnie licznik Geigera, to ten odegrałby pewnie dziewiątą sonatę Beethovena. Skierowałem się do zakrystii. Po kilku schodkach wszedłem do pomieszczenia. Zamiast zwęglonych zwłok kościelnego, czekali tam na mnie... bandyci. Ludzie w maskach przeciwgazowych, pozszywanych z łat płaszczy, z naszyjnikami z kości ludzi i dziwnymi tatuażami na odsłoniętych częściach ciała. Patrzyli na mnie przez chwilę, tak zdziwieni, że im butelki whiskey wypadły z rąk, tłukąc się o brudną posadzkę. Co za strata, taki dobry alkohol.
Zabić! krzyknął ich dowódca, wyciągając pistolet.
Ja również złapałem za broń i wybiegłem za drzwi, by zyskać czas na załadowanie. Odwróciłem się, wycelowałem w pierwszego bandytę i wystrzeliłem. Ten upadł, krwawiąc i już nie wstał. Wskoczyłem do pustego konfesjonału. Wycelowałem w kolejnego, lecz chybiłem. Wyciągnąłem nóż. Ten sam, który kupiłem na festynie osiem miesięcy wcześniej. Podbiegłem do jednego z bandytów i wbiłem nóż w nadbrzusze – była to kobieta o tłustych włosach. Jęknęła i upadła na ziemię. Coś drasnęło mi nogę. Wyrwałem nóż z jej brzucha i rzuciłem się na napastnika, który właśnie do mnie strzelił. Zacząłem dźgać jego klatkę piersiową. Gdy osłabł, wbiłem mu swój nóż w oko, docierając do mózgu.
Wstałem, ciężko oddychając. Nóż dawał mi siłę. Czasem aż się go bałem. Ale była to potężna broń, mimo swych niewielkich rozmiarów. Wróciłem do zakrystii. Zebrałem pozostały alkohol, wziąłem starą butelkę wody. Zabrałem również papierosy, amunicję i filtry do masek, po czym opuściłem ruiny kościoła.
* * *
W nocy myślałem o tym, co mówili mi Oni. Wciąż stawiacie na swoim? To jedyna słuszna decyzja, by cię uratować przed szaleństwem. Jakim szaleństwem? O czym wy mówicie? Umierasz w środku z tęsknoty za nią. Wcale tak nie jest. Tak właśnie jest, my to wiemy. Jesteśmy częścią ciebie... I ucichły. Pozostał tylko cichy, miarowy oddech.
Wstałem z brudnego materaca i postanowiłem się rozejrzeć. W korytarzu było dużo skrzyń, których nie przeszukałem. Z całym tym tunelem była zabawna historia. Tuż po Dniu Wojny ludzie zaczęli formować się w małe grupki, które mogło łączyć cokolwiek – religia, ideologia, pochodzenie itp. I jakoś tak wyszło, że nikt mnie nie chciał. Zostałem sam w tym tunelu razem z jakimiś skrzyniami. W jednej urządziłem garderobę, w drugiej łóżko, z trzeciej stół, czwartą przeznaczyłem na ławkę, ale jednak dużo ich zostało, a co najlepsze, pełnych. Wziąłem ze stołu lampę łojową, zapaliłem ją i podszedłem, trzymając w drugiej ręce łom. Otworzyłem ją z łatwością. Była pełna pacynek. Dziwne, ale zawsze to coś. Podniosłem jedną. Był to niewielki, różowy zajączek. Trochę brudny, ale sam byłem nie lepszy. Nałożyłem go na rękę.
Dzień dobry – powiedziałem w jego imieniu cienkim głosem. – Nazywam się Pan Tuptuś i jestem zajączkiem. Przyszedłem wam dzisiaj pokazać moje zajęcze sztuczki!
Możesz przestać? Czuję się poniżany – odparła pacynka. Pacynka?!
Krzyknąłem. Szarpnąłem nią, ale ta nie chciała zejść z mojej ręki.
Przestań, to boli.
JEZUS! KIM TY JESTEŚ!? krzyczałem.
Spokojnie. Jestem Mobius.
Ale... Ale... Ty mówisz!
Wow, odkryłeś Amerykę. Teraz gadaj, gdzie jesteśmy?
W... kanale.
Dlaczego? Pracujesz tu?
N... nie, mieszkam.
Ha, ha, ha, dobre, mieszkasz w kanale! Dobry suchar, a teraz mów, dlaczego jesteśmy w kanałach.
Ja nie żartuję, naprawdę tu mieszkam. Wszyscy tu mieszkamy.
Jacy wszyscy?
No, my. Wrocławianie.
Po co?
Chcemy się ukryć przed promieniowaniem. Była wojna atomowa.
Wojna atomowa? No cóż, zdarza się, gdy się od lat śpi. Jak dawno temu?
Sześć miesięcy.
Niedawno.
Zauważyłem coś. Z pleców wystawała mu metka.
A co ty tu masz? spytałem.
Zerknąłem. Na metce był Symbol Gromowładcy. Ten sam, co na pacynkach w sklepie dziwnego sprzedawcy i ten sam, co na moim nożu. Wyciągając go z kieszeni, spytałem:
Dlaczego masz ten sam symbol, który znajduje się na moim nożu?
Ooooo... Mój stary nóż... Czy ty go kupiłeś?
Tak, na festynie.
Aha, tak, zapewne u Boruty...
Kogo?
Nieważne. Jestem zmęczony. Chodźmy spać.
OK...
Wróciłem na materac, wciąż z pacynką na dłoni. Mobius? Co to może znaczyć? To nasz przyjaciel. Ach, to znowu Wy. Wasz przyjaciel, mówicie? Tak. Jeśli nie on, to nikt ci nie pomoże odnaleźć twojej zguby. Zguby? Alicji... Ucichli. Nie miałem nic do stracenia. Mogłem spróbować.
Witaj przyjacielu. Co nowego u ciebie?
Nic nowego, zamknięto mnie w pacynce i przeżyłem wojnę nuklearną – odparł Mobius.
Ach, rozumiemy. Jak nasz przyjaciel ruszy szukać swojej wybranki, wspomóż go, niech nic mu się nie stanie. To go ochroni przed szaleństwem.
Dobrze.
Zasnąłem.
* * *
Wstałem z materaca, wciąż z pacynką na ręce.
Cześć, Mobius.
Witaj, jak ci minęła noc?
Dobrze, tylko straszna pacynka przyczepiła mi się do ręki i pragnie mojego noża. Poza tym wszystko gra.
Widzę, że sarkazm masz wrodzony. Czy to nie jest odpowiedni dzień, by znaleźć tę twoją dupeczkę?
Ona nie jest dupeczką. Znaczy... Jest, ale nie w ten sposób. To moja dziewczyna, mogę zrobić dla niej wszystko.
Zacznij od jej odnalezienia.
Nie byłem pewien. Zawahałem się. Znajdź ją. Odczepcie się. Wiemy, że tego chcesz. Nie chcę. Chcesz, czujemy to. Zamknijcie się. Dobra, idę. Może żyje...
Dobrze, pójdę.
Wiedziałem. Pakuj plecak, idziemy.
Ale ja nie znam drogi na Petrusewicza.
Ja wiem, gdzie zdobyć mapę kanałów. Chodź.
Spakowałem wszystko, co najważniejsze. Wyruszyliśmy tunelem z lampą w jednej ręce i nożem w drugiej, a właściwie to w łapkach różowego zajączka, który wyglądał, jakby był bardzo przywiązany do mojego oręża śmierci. W sumie jego imię nawet brzmiało złowrogo – Mobius. Mam wrażenie, że widziałem to imię kiedyś w gazecie, ale kompletnie nie pamiętam, w jakim kontekście. Po półgodzinie doszliśmy do zapory z cegieł i worków z piachem, przy których siedział mężczyzna, mój rówieśnik. Pamiętałem go z podstawówki, Zbigniew Śruta.
Śruta! Mogę przejść? krzyknąłem.
Co? O, Artur... To ty... – spiął się trochę, jakby się przeraził.
Boisz się mnie?
C... co? Nie, ja tylko... Jestem zmęczony. Tiaaa... yyy... Możesz przejść.
Boi się ciebie. Wszyscy się tu ciebie boją. Ale dlaczego? Myślą, że jesteś szalony. Aha, bo ten introwertyczny zawsze szalony... Wszedłem na teren grupki Grona Łowców, którzy łazili po kanałach i polowali na szczury. Ich terenem był średniej długości tunel kanałów z cegieł, z lampami co dziesięć metrów, zasilanymi dość dużym, improwizowanym generatorem.
Podejdź do niego, on ma mapę – rzekł Mobius, wskazując jakiegoś obdartusa w grubym płaszczu.
Podszedłem we wskazanym kierunku.
Dzień dobry, co pan sprzeda... przywitałem się.
Taaak, dzień dobry. Co sprzedaję? Różne przedwojenne ciekawostki, kupione od stalkerów albo znalezione osobiście. Chcesz zobaczyć?
Właściwie to tak.
Handlarz wyciągnął teczkę z papierami, rozłożył ją i pokazał mi jej zawartość. Znajdowały się tam przedwojenne dokumenty, dziecięce rysunki, zdjęcia i mapy. Jedna przykuła moją uwagę plan kanałów z nałożonymi nazwami ulic, pod którymi są usytuowane. Cały Wrocław.
Skąd masz tę mapę? spytałem.
Znalazłem kiedyś przy zwłokach jakiejś dziewczynki, w zeszycie pełnym opowiadań. Gdyby wydała je przed Dniem Wojny, podbiłyby świat – odparł. – Było ich bardzo dużo.
Mogę ją kupić?
Co dasz w zamian?
Butelkę whiskey?
Z przyjemnością.
Dokonaliśmy wymiany, po czym wyruszyliśmy w dalszą drogę.
* * *
Doszliśmy do tunelu, gdzie tuż przy wejściu leżały trzy trupy. Co to jest? Bandyci, strzeż się. Dobrze wiedzieć. Faktycznie, karciany symbol „pik” namalowany krwią na ścianie był powszechnie używany przez bandziorów wszelkiej maści w zrujnowanym Wrocławiu. Gwałciciele, mordercy, złodzieje, oszuści, porywacze i najeźdźcy, wszyscy spod jednego znaku. Ciekawe, czy trafiłem na tych, co mi zabiorą rzeczy, czy na tych, co mi odbiorą życie. Wyciągnąłem broń, naładowałem ją. Wskoczyłem do bandyckiego tunelu. Natychmiast rzucili się na mnie ludzie w bluzach z nożami i pistoletami, krzycząc „śmierć!!!”.
* * *
Otworzyłem oczy. Leżałem na ziemi. Na sobie czułem jakiś ciepły płyn. Wstałem. Znajdowałem się na środku tunelu. Wokół mnie leżały zwłoki zalane krwią, z ranami ciętymi, poharatane, rozprute, z flakami rozrzuconymi po całym korytarzu. Spojrzałem na maskotkę. Różowy zajączek, pobrudzony krwią, uśmiechał się, przytulając nóż.
Czy ty... Czy ja... To wszystko...? odezwałem się niepewnie.
Tak. To wszystko dzięki temu nożowi – odparł wesoło Mobius.
Mobius... teraz już pamiętam. Seryjny morderca sprzed Dnia Wojny, ubierał się w różowy kostium zajączka i szedł po ulicach, mordując brutalnie nożem wszystkich, których spotykał.
Mobius... już pamiętam... szepnąłem.
Pamiętasz?
Tak. Ty byłeś tym...
Mordercą? Tak. I aktualnie nie żyję. Moja dusza została umieszczona w pacynce, dzięki czemu tu jestem.
Ale... Skąd? Jak?
Dowiesz się.
Załamany, ruszyłem dalej. Spojrzałem na ścianę z Symbolem Gromowładcy namalowanym krwią. Tym samym, co na Mobiusie i na nożu. Ja go namalowałem.
* * *
Wycieńczony, poraniony i na skraju szaleństwa, szedłem tunelem. Według mapy niewiele drogi zostało przede mną. Do kanału pod Petrusewicza miałem dojść jeszcze dzisiaj. I faktycznie. Po kilku godzinach dotarłem. Stanąłem przed ceglaną ścianą z drzwiami z żelaza. Byłem wyczerpany. Pacynka na mojej ręce, o splamionych krwią łapkach, odbierała mi siły. Dusza tego człowieka opanowywała mnie.
Zastukałem do drzwi. Nikt nie otworzył. Zapukałem jeszcze raz. Ponownie, żadnej reakcji. Tak bardzo chciałem spać. Usiadłem. Zakręciło mi się w głowie. Nagle drzwi się otworzyły. Z jasnego światła lamp elektrycznych wyłonił się anioł. Stał w podartej koszuli w kratę, brudnej szarej czapce, spod której wyłaniały się kasztanowe włosy, tak idealnie pasujące do błękitnych oczu... Uśmiechnąłem się.
Artur... szepnął anioł.
Alicja... odparłem.
I zemdlałem.
* * *
Ponownie obudziłem się w czerwonej kałuży. Wiedziałem, co to oznacza. Natychmiast wstałem, rozejrzałem się. Wokół mnie leżały trupy w tunelu. Cały kanał pod Petrusewicza leżał rozbebeszony, rozpruty i pocięty. Spojrzałem na młode ciało kobiety obok mnie, kasztanowe włosy były zlepione krwią. Oczy wypełniły mi łzy. To ona szepnął głos.
Nie... nie, nie, nie, nie, NIE! krzyczałem.
Spojrzałem na zwłoki dziewczyny obok mnie. Piękna jej twarz wykrzywiona była w strachu, poplamiona krwią. Na ścianach wszędzie namalowane były moją ręką Symbole Gromowładcy.
NIE! CO TY ZROBIŁEŚ!? krzyczałem przez łzy na pacynkę, która zatknięta na mojej ręce przytulała nóż i uśmiechała się...
Co my zrobiliśmy – szyderczo mnie poprawił – Ja, ty i nóż.
– Nie, nie! To tylko ty! Zostaw mnie! ODEJDŹ!
Wyrwałem mu nóż i odciąłem sobie nim dłoń, na którą założona była pacynka z duszą Mobiusa. Ciemne postacie zmaterializowały się wokół mnie, zaczęły tańczyć i śpiewać chorały.
– Przestańcie! – krzyczałem.
Rzuciłem się do drabinki prowadzącej na Powierzchnię. Wspiąłem się po niej i odsuwając klapę studzienki, wyskoczyłem na skażoną ulicę. Potwory mnie zostawiły. Wszystko jest takie dziwne! Dlaczego? Dlaczego to spotyka mnie? Nie jestem szaleńcem, nie jestem szaleńcem, o Boże! Położyłem się na ziemi. Chciałem umrzeć. Byłem taki zmęczony... Ręka bez dłoni mocno krwawiła. Wiał przeszywający wiatr, a ja nie miałem nawet kurtki, nie mówiąc już o masce przeciwgazowej czy choć czapce.
– He, he, he, witaj, młody paniczu. – Znałem ten głos. Sprzedawca spod znaku Symbolu Gromowładcy.
– Kim jesteś? Dlaczego mi to robisz?
– Sam sobie to zrobiłeś.
Zobaczyłem go w pełnej okazałości. Na twarzy miał maskę taką, jak nosili lekarze podczas epidemii Czarnej Śmierci, z dziobem wypełnionym ziołami i olejkami. Z palta wyrastały czarne skrzydła, zaś spod kapelusza wystawały rogi.
– Jestem Boruta, diabeł dawnej Polski. Wysłannik piekieł, pan życia i śmierci ludzi ku temu wybranych. Jesteś jednym z nich.
– Bo... Boruta... Diabeł.
– Już, spokojnie, dziecko. Już możesz spokojnie odejść. Zasługujesz na odpoczynek.
– Ale Mobius...
– Mobius cię opętał. To były jego czyny, nie twoje.
– Pochodził z twojego sklepu!
– Grzesznicy muszą odbyć pokutę na Ziemi, by móc potem śpiewać radosne hosanna w Niebiosach.
– To w końcu... Bóg czy Perun?
– Wszyscy są w jednej osobie. Twoje winy zbytniego przywiązania do przeszłości zostały odkupione. Możesz odejść.
Boruta zniknął. Z nieba zaczął prószyć śnieg. Czułem, jak od wnętrza zjada mnie promieniowanie. Umierałem. Podniosłem na chwilę głowę, by jeszcze raz zobaczyć rodzinne miasto. Szarobure ruiny i kości ludzi się przemieniały. Wrocław znów stawał się jasny i spowity słońcem, ludzie wstawali i się śmiali.
– Witaj w Niebie – usłyszałem.
Wstałem. Obejrzałem się. Właścicielem witającego mnie głosu był anioł. Alicja...

Moje stare opowiadanie, opublikowane na https://www.wirusliteracki.pl/, gdzie możecie znaleźć parę innych, ciekawych opowiadań. Co myślicie? Zapraszam do komentarzy 😄.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz