Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

poniedziałek, 28 października 2019

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867
- "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, Ferdinanda Isidora Orquisha: swojego towarzysza, przyjaciela i pracodawcę,
- Na to wygląda... - odparł Ferdinand, oglądając pozłacany rewolwer o ciekawej właściwości posiadania siedmiu zamiast sześciu otworów na kule w bębenku. - Przyszedł dzisiaj rano w paczce z Watykanu. "Do pomocy w słusznej sprawie. Pius IX". Jak miło. Aaale... Dziś nie jest czas na walkę, prawda, Igor?
- Tak jest! Całe życie marzyłem o tygodniu w kwaterze agroturystycznej Mill Valley...
Nie można było się dziwić Igorowi. Kwatera Mill Valley, położona niedaleko wsi o tej samej nazwie, służyła wszystkim - czy to farmer, handlarz, duchowny czy też żołnierz - jako miejsce odpoczynku od ciężkiego życia.
- Może zarezerwować wycieczkę na szczyt Tuwikaa? - zaproponował Igor. - Liczą sobie po pięćdziesiąt centów od osoby, zniżka dwadzieścia pięć procent dla zarejestrowanych firm. Przejazd dyliżansem i oglądanie wiatraków na tle zachodzącego słońca, następnie ognisko i powrót na kolację w saloonie...
- Słyszałem o tamtejszych widokach dużo dobrego. Tak, zarezerwuj.
- Hee, cudownie...
Igor zatrzymał się przy recepcji, a Ferdinand wniósł ich torby po schodach na piętro. Zaraz dołączył do niego towarzysz z bilecikami i po chwili stanęli przed drzwiami swojego pokoju.
- Urlopie, wita... A to kto, do cholery? - Igor był bardzo zdziwiony, gdy zobaczył w swoim łóżku dwie nagie postacie: szczupłą blondynkę i potężnego bruneta. Patrzyli na łowców równie zaskoczeni co łowcy na nich.
Nagi mężczyzna wygrzebał się spod koca, podszedł do Ferdinanda i ochoczo podał mu rękę na powitanie.
- Ach, przepraszam najmocniej, musiała zajść pomyłka i niechcący z Crystal zajęliśmy wasz pokój... Tak, jakoś właśnie się dziwiłem, że klucz nie pasuje. Chad Nicholson, miło mi.
- Ferdinand Orquish - odparł łowca, niepewnie podając mężczyźnie dłoń. Ten mu prawie zmiażdżył palce, taki miał mocny chwyt.
- Jeżeli to najszanowniejszemu państwu to w jakikolwiek sposób przeszkadza, możemy się przenieść z powrotem do naszego pokoju i oddać wam ten.
- Um... Może zachowajcie go sobie, my weźmiemy wasz. Ten naprzeciwko?
- Zgadza się, szanowny panie.
- Jasne...
Po zamianie kluczy wyszli i zamknęli drzwi. Zaraz z Igorem usłyszeli głośne "juhuu!" i stukot, gdy para naprzeciwko wróciła do konsumowania swojej miłości. Bez słowa weszli do swojego nowego pokoju.
* * *
Stangret otworzył drzwiczki dyliżansu.
- Zapraszamy, zapraszamy!
Grupka uczestników przejażdżki nie była duża. Zasadniczo tylko Ferdinand z Igorem, starsza pani w kapeluszu z piórkiem i jej lokaj, wyglądający jakby wory mu nigdy nie znikały spod oczu. No i rzecz jasna stangret. Wsiedli do dyliżansu, a zajmując miejsca, Igor zwrócił uwagę, że dwa z nich są puste, zaś dyliżans nie rusza.
- Jest duża szansa, że jeszcze ktoś przyjdzie - rzekła starsza pani. - Janie! Podaj mi puder!
- Oczywiście, proszę pani...
Umościli się na siedziskach. Chwilę tak trwali we względnej ciszy (hulał
straszny wiatr), gdy nagle staruszka zaczęła się krzywić i zatykać nos.
- Coś się stało? - spytał Ferdinand.
- Pański... "kolega" niebywale śmierdzi.
- Pani usypała tym swoim pudrem całą podłogę, a nikt nie narzeka! - skontrował oburzony Igor.
- Mój puder nikomu nie przeszkadza, a na pański odór połowie dyliżansu!
- Narzeka tylko pani... - zauważył Orquish.
- Janie!
- Uch... Ekhem... Niech pan przestanie śmierdzieć... - jęknął lokaj.
- No, żeby pani przypadkiem żebra nie złamała!
- Grozisz mi, zgnilcu? Ty wiesz, kim ja jestem?! Nazywam się Theodore Isabelle Tochman i jestem kuzynką założyciela Tochman Family Cigarette Company!
- A ja jestem Igor Bursche i mam naładowany karabin!
- Jak śmiesz! Janie!
- DZIEEEŃ DOBRY! - Kłótnię przerwał głos nowo przybyłego towarzysza podróży.
- Gotowi na najlepszą wycieczkę waszego życia?
Otwarły się drzwiczki i wskoczyła szczupła blondynka w małym kapelusiku, a za nią tęgi brunet. Chad Nicholson i jego partnerka Crystal...
- Ach, sąsiedzi! - wyraźnie się ucieszył Chad. - I jeszcze urocza starsza pani i jej pomocnik, rączki całuję... - Jak powiedział, tak zrobił.
- Nawet sobie nie wyobrażacie państwo, jak bardzo się cieszę że możemy tu być z wami, ja i Chad... - zaczęła skrzeczeć Crystal. - Mój biedny chłopczyk jest szeryfem w Alias Dock i strasznie się męczy, polując na bandziorów...
Ferdinand tylko się skrzywił, wiedząc że Alias Dock to statystycznie
najspokojniejsze miasteczko w Kansas. Jednak, nic nie mówiąc, rozsiadł się wygodniej. Całą podróż na wzgórze Tuwikaa spędzili z Igorem słuchając przechwałek Chada, irytującego głosu Crystal i narzekań pani Tochman.

* * *

Wzgórze Tuwikaa, Kansas, 31 lipca 1867
- Ulotki nie kłamały... - stwierdził rozmarzonym głosem Igor. - Rzeczywiście widok zapiera dech w piersiach...
- O tak, dawno nie byłem taki szczęśliwy patrząc na... cokolwiek. - Łowca czarownic nabijał kiełbaski na kijek. - Ostatnio chyba w Bread Rock.
- Przy spaleniu Mony Lisy Valerie?
- Zgadza się...
Ferdinand odwrócił się od pięknego widoku pracujących młynów na tle
zachodzącego słońca, by zobaczyć płonące ognisko, gotowe na pieczenie tych włoskich przysmaków. Niestety, zobaczył tylko stangreta nie mogącego sobie poradzić z brakiem płomieni.
- Szanowny pan pozwoli, ja się tym zajmę... - Uśmiechnął się szeroko Chad.
Polał drewno odrobiną oleju, po czym wyciągnął rewolwer i strzelił kilka razy.
Sterczał chwilę nad swoim dziełem, uśmiechając się dumnie, ale nic się nie działo.
- W takim razie jestem bezsilny. To na pewno wina tego piekielnego wiatru...
Nieumarły szturchnął Orquisha. Łowca przewrócił oczami, skupił się na drewnie i pstryknął palcami. Ognisko stanęło w płomieniach.
- Ha! Jednak mi się udało! Ja... od początku wiedziałem! - cieszył się szeryf.
- Na rany Chrystusa... Zrobiłem to tylko dlatego, że ten ciamajda niczego nie umie, a ja jestem głodny... - szepnął Ferdinand towarzyszowi.
- W innym wypadku bym ci nie dał znać - odszepnął Igor.
Cała grupa stanęła nad ogniem. Niemal cała, bo pani Tochman kryła się przed dymem z ogniska za Janem, który trzymał jej i swój kijek - rzecz jasna prawie się dusząc.
Parę minut później, już po zjedzeniu, stangret zaczął pokazywać okolicę.
- Tamto wzgórze to Wokohwi. A tam, państwo spojrzą, jest rzeka Mua, perełka Doliny Młynów. A tam, kilometr od kwatery, widać samą wieś, Mill Valley... Jak się państwo przyjrzą, może będzie widać parowiec rzeczny ze zbożem. Pływają z jeziora Tóho dopływem Mua do rzeki San Rubicon, skąd zboże mogą dowieźć nawet do Meksyku.
- Janie! Przypatrz się tam, czy płynie!
- Nie widzę, pani...
- To patrz się lepiej! To ja jestem stara i ślepa, nie ty!
- N-nie widać!
- Widać... - powiedział Ferdinand, patrząc przez lornetkę.
- No proszę! Janie, ty do niczego się nie nadajesz, nawet patrzeć nie umiesz...
- Przepraszam, pani.
Wszyscy już się zbierali do powrotu do miasteczka, a Ferdinand dalej oglądał okolicę przez lornetkę. Wciąż zastanawiało go, dlaczego z sąsiedniego wzgórza unosi się dym. "Pewnie niedogaszone ognisko jakichś podróżników wywołało pożar", pomyślał.
- Hej, Ferdinand! Tylko na ciebie czekamy! - usłyszał towarzysza. Schował lornetkę i poszedł do dyliżansu.
* * *
Mill Valley, Kansas, 1 sierpnia 1867
Słodki sen przerwał kobiecy krzyk. Igor nadal się dobudzał, gdy Ferdinand już stał i ładował rewolwer.
- Co... Co jest...? - Bursche podrapał się po głowie.
Kobiece krzyki nagle ustały, ale zastąpił je zrozpaczony ryk mężczyzny.
- To z pokoju naprzeciwko. Szybko, chodź!
Nieumarły wygrzebał się spod koca, nawet nie włożył spodni, tylko złapał karabin i wyszedł za Orquishem na korytarz. Kopniakiem wywalił drzwi do pokoju sąsiadów.
Crystal leżała na ziemi w kałuży krwi. Chad Nicholson zalewał się łzami,
patrząc jednocześnie na ogromną dziurę w brzuchu swojej martwej dziewczyny.
- Ona taka niewinna... A to paskudztwo... Jak mogłem do tego dopuścić... - chlipał.
- Paskudztwo? - Ferdinand opuścił "Drogę do Światłości". Zlał go zimny pot.
- Chlip... Leżeliśmy sobie i paliliśmy... Planowaliśmy czy kiedyś nie zaadoptować dziecka... Bo wiecie, Crystal miała parę chorób genetycznych i nie mogła mieć
dzieci, jej brzuch nie był przystosowany i gdyby była w ciąży to na którymś punkcie dziecko mogłoby ją rozerwać... I nagle... Chlip... Zaczęła kaszleć... Brzuch jej urósł... I pękł... I jakaś pokraka wylazła i ją zagryzła... Ja nie... Nie mogłem nic zrobić! - wybuchnął płaczem.
- Już, już... - zaczął go klepać po ramieniu Igor. Chad podniósł się i go mocno przytulił, jego łzy wcierały się w stare bandaże.
Ferdinand obejrzał ciało dziewczyny. Rzeczywiście, wyglądało jak rozerwane od środka. W całym pokoju czuć było sfermentowane gazy z jelit. Do tego to zagryzione gardło - nawet było widać ślady zębów, malutkich ząbków dziecka.
Łowcę coś tknęło.
- Chwila, moment... To, co wyszło jej brzucha... Na rany Chrystusa, gdzie to teraz jest?
- Nie wiem... Chlip... Wskoczyło na ścianę i wtedy...
- UWAŻAJ! - Igor rzucił się na Ferdinanda, wypchnął go na korytarz. Na plecach nieumarłego wylądowało coś małego. Odgryzło mu kawałek karku, ale zgniłe mięso i krew raczej mu nie odpowiadały, bo wypluł je natychmiast i spojrzał na świeżego i żywego Ferdinanda. Warknął groźnie.
- Mały sukinsyn! - wrzasnął Chad, biorąc rewolwer i strzelając kilkukrotnie w potworka. Ten spadł z Igora. Przez kule Chada z połowy głowy nie zostało mu prawie nic, lecz i tak wstał i zaczął dreptać w stronę Ferdinanda. Dopiero dwa jego strzały skutecznie zabiły stworzenie. Chad upadł na kolana z płaczem.
- Hmmm... Wygląda jak zombie, jednak nie taki zwykły... Bardziej przypomina płód niż człowieka... - mówił Orquish, oglądając zwłoki.
- Chad mówił że wyszedł z Crystal - przypomniał Igor.
- Nieumarły płód... Pierwsze słyszę. Chad, na pewno nie była w ciąży?
- Coś ty, przecież jeszcze wczoraj widzieliśmy i brzuch miała jak dziewiętnastolatka.
- Miała dziewiętnaście lat, panie Bursche... - jęknął Chad.
- Właśnie.
- Musimy komuś dać znać. Szybko!
Pobiegli w dół kwatery - Igor jednocześnie próbował włożyć spodnie.
Recepcjonistka leżała martwa, obgryzana przez małe. Za przewróconym stolikiem stał Jan i strącał je z rewolweru, jednak żaden pocisk (mimo że lokaj bardzo celnie strzelał) nie dał rady zabić potworów.
- Janie! Dlaczego one tam dalej są?! Postaraj się bardziej! - Pani Tochman siedziała obok niego i pudrowała nos.
- Prze... praszam... Pani... Staram... Się... Cholera! - Jeden skoczył na niego.
- To staraj się bardziej! Ach!
Ferdinand wymierzył "Drogę do Światłości" i najpierw zestrzelił zombie z twarzy Jana, następnie pozostałą czwórkę z truchła recepcjonistki. Tym razem padły od razu.
- Jak ty... A mi przecież...? - jęknął Jan.
- Nie wiem. Chodźcie, musimy stąd wyjść! - Łowca otworzył bębenek i zaczął ładować kolejnych siedem pocisków. Krótkie przyjrzenie się im rozwiązało zagadkę.
- Srebro... Są wrażliwe na srebro. Czy ktoś oprócz mnie, Jana i Chada ma rewolwer? Nie?
- Nie.
- Dobrze. Weźcie po sześć kul z tej sakiewki... - Wyciągnął z kieszeni woreczek, który wcześniej był załączony do paczki z Watykanu. - Srebro, jak widać, skutecznie je zabija. Igor, dosyp sobie do lufy pyłu srebrnego. Musimy być pewni, że przynajmniej je zranimy. Na rany Chrystusa, to miał być relaksujący weekend...
Cała piątka opuściła budynek. Spojrzeli na miasto w oddali - krzyki jasno sugerowały, że plaga dotarła i tam.
- Co teraz zrobimy? - spytał Igor.
Ferdinand rozejrzał się. Noc nie sprzyjała obserwacjom, ale łatwo dało się wyczuć warunki. Chmury, ciemno i wietrznie. „Śmierdzi dymem jak cholera. Hm... Dym...”, przypomniał sobie.
- Było tu gdzieś w okolicy jakieś pranie?
- Widziałem jak schło wieczorem na pobliskiej farmie. - Igor zapalił lampę naftową.
Ferdinand złapał ją i pobiegł, a drużyna za nim. Wbiegli pod farmę. Orquish chciał zacząć szukać prania, lecz wtedy z drzwi wyskoczył właściciel gospodarstwa i złapał Bursche'a.
- Błagam was, dobrzy ludzie... Moja żona rodzi już jedenastego potwora... Zagryzają mi psy i dobierają się do mnie! I do mojej żony! Pomóżcie mi to zatrzymać! - płakał.
- Weź nóż i obsyp go odrobiną srebra. - Nieumarły nasypał na bibułkę troszkę pyłu i podał farmerowi. - Odbieraj każdy poród i każdego potwora zarżnij. Inaczej nie umrą.
- Ale... Ale to są...
- To nie są dzieci, to efekt klątwy! Na rany Chrystusa...
- Nie mogę!
- Chad, pomożesz mu. Chcesz zemsty za Crystal, prawda?
- Chlip... Tak...
Brunet z rewolwerem i nożem wszedł za farmerem do środka. Czwórka już razem poszła pod stojak na pranie.
- Tak jak myślałem... - stwierdził Ferdinand, oglądając pantalony. - Szare od dymu. Tego dymu, co tu leci cały dzień od wzgórza. - Przyjrzał się dokładniej, wspomagając się magią. - Tam bym się doszukiwał początku tej plagi. W dymie są resztki zaklętego drewna. To pewnie właśnie ono sprawia, że wszystkie kobiety zaczynają rodzić te potwory.
- A pani Tochman? Ona nie rodzi.
- Może jest już za stara? - Spotkał się z jej wściekłym spojrzeniem.
- Hm. Ruszamy.

* * *

Wzgórze Wokohwi, Kansas, 1 sierpnia 1867
- Musi pani tu zostać - powiedział Ferdinand do Theodory Isabelle Tochman. - To niebezpieczne.
- O nie, zostać tu i dać się pożreć wilkom? Albo tym potworom?
- Właśnie o to chodzi że może pani przeżyć. - Spojrzał na Jana. Ten tylko pokręcił głową ze zmęczonym wzrokiem. - Ech...
Zaczęli wchodzić po ścieżce na szczyt. Płuca ich swędziały od dymu, ale parli do przodu.
Szli pod wiatr, ale parli do przodu.
Ujrzeli ścianę ognia, ale parli do przodu.
- AAAHAHAHAHAHAHA! - Głośny, szaleńczy śmiech oznajmił że, sprawca (a w tym wypadku sprawczyni) już była blisko i zdawała sobie sprawę z ich obecności.
Wzniosła się nad ścianę ognia, ukazała swoje czarne oblicze i złote szaty. - Myślicie, że dacie mi radę, głupcy? Wiatr mi dzisiaj sprzyja! Huzia! - wyciągnęła z kieszeni kilka grzybów i rzuciła je w ogień. Dym przybrał fioletową barwę.
- PADNIJ!
Wszyscy z drużyny rzucili się do rowów po bokach ścieżki. Jedna tylko pani Tochman nie zdążyła, zakrztusiła się. Jej ciało zaczęły porastać podobne grzyby do tych wrzuconych do ognia.
- Janie! Jaaanieee! Pomóż mi, natychmiast!
Jan wysunął głowę z rowu. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na skręcającą się z bólu Teksankę, wycelował rewolwer w jej czoło i strzelił trzy razy.
- Przykro mi, nie podołała atakowi zombie. Jej ciało zaginęło - mówił jednocześnie napełniając bębenek, podczas gdy jej zwłoki porastało coraz więcej grzybów. Wkrótce nie była odróżnialna od ściółki.
Ferdinand pstryknął palcami, spomiędzy drzew zaczęła wylewać się mgła, której wilgoć przygasiła płomienie. Sprawczyni opadła na grunt.
- Twoje tanie sztuczki nie ugaszą mojego żaru! Ja, Tahalla, otrzymuję energię od słońca z gorących pustyń Takumby! Nie powstrzymacie mojej zemsty!
- Zemsty? - spytał szeptem Igor.
- Z Takumby Francuskiej pochodzi trochę niewolników, pewnie jej wioskę spalili czy coś - odszepnął Ferdinand, gdy wkraczali na polanę. - Słuchaj, Tahalla, czy jak ci tam! W imieniu amerykańskiego wydziału Katolickiego Sądu Ds. Nielegalnego Użytku Czarnej Magii skazuję cię na śmierć za uprawianie... właśnie czarnej magii! I zbrodnie przeciw ludzkości!
- Nyahahaha! Powodzenia, łowczyku!
Ponownie się wzniosła w powietrze, machnęła dłońmi i zaczęła szeptać jakieś afrykańskie zaklęcia. Otoczyły ją ogniste bicze.
- Zajmijcie ją czymś i dajcie mi chwilę... - Ferdinand rozciągnął wyjęty z kieszeni kostur i zaczął rysować pentagram.
- Czy to nie hipokryzja, że też korzystasz z czarnej magii, by mnie pokonać?
- Zwalczaj ogień ogniem, mówią...
- Nie wydaje mi się byś zamie... - Strzał.
- Te! Wiedźmo! A pociski umiesz odbijać?! - krzyczał Igor, który właśnie razem z Janem wystrzelił dwa w jej plecy.
Rzuciła się na nich z krzykiem. Otoczył ich krąg ognia. Strzelali, lecz jej płomienie topiły metal i zasklepiały rany. Mimo tego, czas dla łowcy został kupiony.
Dokończył pentagram, wysypał na jego środek sól i rozprowadził. Nadal dzierżąc kij, wyszeptał kilka niezrozumiałych zaklęć. W oddali uderzył piorun. Następnie
naładował rewolwer, wycelował czarownicy w nogę i strzelił kilka razy.
Płomień stopił srebrne pociski. Tahalla machnęła dłońmi i wytworzyła ognisty bicz, którym odrzuciła Jana z Igorem, po czym zamachnęła się nim i niczym sznurem złapała Ferdinanda za ręce i nogi. Wzniosła się w powietrze, ciągnąc go za sobą, zaczęła wirować jak tancerka i dziko krzyczeć. Rozgrzane powietrze raniło łowcy płuca, a płomienie ognistego bicza - przeguby i kostki.
- Agh... Hyyy... Aaaa...! - Próbował oddychać.
- AHAHAHAHA! NIE MASZ JUŻ SZANS! NIE MASZ JUŻ SIŁ! OGNIEM I DYMEM MNIE TORTUROWALI, GDY SŁUŻYŁAM NA ICH FARMACH JAKO
NIEWOLNICA, A TERAZ TO ONI ZDECHNĄ W DYMIE! JAK PSY!
Igor i Jan leżeli na ziemi, półżywi. Ferdinand dusił się, bo wokół niego już prawie nie było powietrza. Można było sądzić, że przegrali z Tahallą. Lecz wtem...
Wiedźma opadła na ziemię. Bezwolnie puściła ogniste więzy - Ferdinand spadł i odzyskał dech. Czarownica drapała się po łysej głowie, rozglądając się jednocześnie wokół zmartwionym wzrokiem. Ciężkie krople deszczu uderzały głośno o ziemię.
- Ty sukinsynu... - Próbowała wytworzyć falę zabójczego ognia, ale z jej mokrych dłoni puściła tylko parę wodną. - Ty sukinsynu! Moje płomienie! Moja zemsta! NIE!
- Mówiąc że ogień zwalczam ogniem nieco skłamałem... - Łowca strzepywał błoto z płaszcza, wstając.
W dłoniach czarownicy zjawiły się dwa długie noże. Była wyczerpana po tak intensywnym używaniu mocy, lecz i tak się chciała ostatkiem sił rzucić na Ferdinanda. Przeszkodził jej w tym ołów wbity w jej stopy, dzieło karabinu Igora. Upadła z płaczem.
* * *
Mill Valley, Kansas, 1 sierpnia 1867
Po tym, jak Orquish dosypał kilka składników na środek pentagramu, deszcz przybrał fioletowy kolor.
- Jak to zrobiłeś? - spytał Jan.
- Rytuał poświęcenia soli, praktykowany przez szamanów z Ohio. Sól powoduje rozerwanie chmury i deszcz.
- A teraz? Co tam dodałeś?
- Neutralizator.
- Jakiś magiczny eliksir?
- Nie. Żywica, sok z brzozy, wódka i przesmażona sól.
- Smażona sól?
- Zwykła nie daje pożądanych efektów. Do tego srebrny pył i możemy popatrzeć jak małe giną w męczarniach...
Rozejrzeli się wokół, po mieście. Wcześniej hasające wokół i zagryzające farmerów z ich rodzinami zombie-płody rozpuszczały się z krzykiem bólu w purpurowym deszczu. Igor rzucił związane ciało Tahalli na ziemię na głównym placu w centrum miasta.
- Oto i winna!
Pół godziny później cała trójka już z opatrzonymi ranami siedziała przed
lokalnym saloonem. Dołączył do nich oblany krwią Chad. Z uśmiechem oznajmił, że wybijał potworki gołymi rękoma. Tym razem Ferdinand nie miał podejrzeń co do prawdziwości tej historii.
- Co teraz zrobisz, Janie? - spytał Igor jednocześnie popijając whiskey.
- Nie wracam do Teksasu, to na pewno. Chyba ruszę na zachód i tam gdzieś się zaszyję. Może Kalifornia? Podobno mają tam bardzo ładne plaże.
- Trzymamy za ciebie kciuki... - Ferdinand owijał bandażami oparzone miejsca.
Wszyscy z uśmiechem spojrzeli na główny plac. Tahalla ładnie dyndała sobie na stryczku.

sobota, 26 października 2019

Jean's Bizarre Adventure - Jean-Cantal Roquefort

Jean-Cantal Roquefort, dla przyjaciół Jean, to obecnie 15-letni syn Marcella i Bleudebresse Roquefortów. Przyszedł na świat na rodzinnej farmie w Saint-Mihiel 18 lutego 2026 roku. Przez dwa lata miał spokojne życie wśród zbóż i serów, aż do felernej nocy w lutym 2028, kiedy rodzice ukryli go w piwnicy. Słychać było dziwne hałasy, a kiedy tata go wyciągnął, mamy ani jej rzeczy już nigdzie nie było. Jean niewiele pamiętał z tamtej nocy - jedynie urywki, o które nigdy nie pytał ojca.
Jego młodość na farmie trwała dalej, poznał swoją bliską przyjaciółkę, córkę rozwódki, niejaką Brie Maux Camembert. Świetnie się razem bawili, Brie była młodsza, ale Jean często się czuł jakby miał nową mamę.
Reformy rolnictwa doprowadziły obie farmy - Roquefortów i Camembertów - do upadku. Szczęśliwie się złożyło, że Marcell znalazł pracę w Paryżu, a mama Brie ponownie zeszła się z jej ojcem, ważnym wojskowym, a on chciał by obie zamieszkały z nim (też w Paryżu).
Tak obie rodziny znalazły się w stolicy Francji.
Kontakt Jeana i Brie został ograniczony. Widywali się znacznie rzadziej, a młody Roquefort w duchu oskarżał o to ojca Brie, który na przestrzeni lat zdołał awansować do naczelnego generała wojsk francuskich. 
Po wejściu w wiek nastoletni, oprócz naturalnego buntu, zaczął się też rozglądać po otaczającym go świecie i stanął naprzeciw niemu. Do największych osiągnięć jego i grupy bliższych kolegów należał pojazd patrolujący policji średniej klasy, cudem udało im się zniszczyć rejestratory w pierwszej kolejności i paryska policja nie dała rady ich namierzyć.
Pewnego dnia w szkole zjawił się ktoś nowy. Pierre Crêpe, bo tak się nazywał, był bardzo odważny i pełen finezji. Dokładność i koncentracja były tym, co bardzo pomagało w podobnych akcjach. Jean się na tym nie skupiał, był niedokładny, przy tym co robił oddawał się w pełni sile dawanej mu przez upust emocji. Naturalnie koledzy zaczęli spędzać czas z Pierrem.
Jean był zły. Z każdym dniem z coraz większą zawiścią patrzył, jak wszystkich przyjaciół odbiera mu ten nowy chłopak, nawet nieświadomie. Jedyną bliską mu osobą była Brie, która na szczęście przeniosła się do jego szkoły. Spędzał z nią przerwy, lekcje i wagary, mogąc się wyżalić jak nie lubi tego nowego. Brie tylko go uspokajała i mówiła że zawsze ma ją. 
Nie dziwota więc, że krew się w nim gotowała, gdy pod koniec szkoły średniej Pierre zaczął patrzeć na Brie łapczywym okiem.
Na nic się nie zdały jej zapewnienia, że nie ma żadnych pozytywnych relacji z tym chłopakiem i że naprawdę nie ma co ingerować. Jean tylko nacisnął mocniej swój kaszkiet i poszedł do Pierra Crêpe, by mu powiedzieć co o tym myśli.
- Przecież nikt ci nie dał prawa do ustalania z kim się zadają twoi przyjaciele... Prawda? - Pierre szyderczo się uśmiechnął. On i dawni koledzy go wypędzili i zostawili z poczuciem absolutnego skrzywdzenia.
Miarka się jednak przebrała później.
Na zakończeniu roku szkolnego przydzielone były pary do tańców. Pierre był z Brie - a jakże. Po zakończonym show postanowił popisać się przed kolegami, całując Brie w usta. Ledwo to skończył, prawie dostał od niej w twarz i ją puścił z uścisku, by ona uciekła.
A świadkiem całej sytuacji był Jean.
Przestał widzieć normalnie. Przed jego oczami była tylko krwista czerwień. Stanął przed Pierrem, tupnął tak że podłoga w tym miejscu pękła. 
- W-Wszystko dobrze, Jean? 
- Tak... Doskonale... Po prostu... C'est bon... 
Skoczył na niego i zaczął uderzać bez opamiętania. Otaczała go różowa aura.
Pierre wykrwawił się na śmierć zanim trafił do szpitala. Marcell Roquefort został aresztowany, a Jean trafił do poprawczaka. 
Trzy miesiące intensywnego treningu z nowymi umiejętnościami.
- Myślę że będziemy się dobrze razem bawić... - Tak mówił do swojego półprzezroczystego wojownika. - Nazwę cię Je M'amuse - Po czym rozrywał kolejną cegłę. 
W połowie listopada 2041 w ręce Jeana trafiła najnowsza gazeta. Nagłówek zawierał w sobie frazę "Équipe de Révolte", nazwę organizacji terrorystycznej która wszczęła falę ataków na ważne osobistości w Paryżu. To by doprowadziło Jeana do pominięcia artykułu, gdyby przed oczami mu nie przemknęła całość: "Équipe de Révolte porywa córkę generała Camemberta".
Zapulsowały mu żyłki na nosie.
Wieczorem tego dnia, po zamknięciu pokoi na noc przez strażników, stanął przed drzwiami. Przymknął oczy, skupił myśli...
Je M'amuse...
Fala energii wyłamała drzwi z zawiasów. Wyskoczył na korytarz i pobiegł w prawo. Dwóch strażników z pałkami elektrycznymi zastąpiło mu drogę na klatkę schodową.
Bona! Bona!
Nie stanowili dłużej problemu. Już miał pobiec na dół, jednak zobaczył że winda jest aktywna. Siłą Je M'amuse rozwarł drzwi i zerwał sznury, zaraz po tym słysząc krzyki strażników.
Po tym dopiero zbiegł na parter, jeszcze kilku pałkarzy powalił na ziemię i niczym taran wbił się do gabinetu dyrektorki - jedynego miejsca gdzie okno nie było zakratowane.
- Jean-Cantal! Co ty wypraw...! - Dyrektorka upadła pod naporem szafki z książkami.
Je M'amuse zasłonił wejście drugą szafką i biurkiem, po czym otworzył okno. Jean stanął na parapecie i, zanim personel poprawczaka dobił się do środka, wyskoczył na przelatującego obok dostawczaka.
Tułaczka między ulicami i uliczkami w końcu doprowadziła go do dawnej kryjówki, mieszkania ciotki Cecylii. Co było dalej - to już wiecie.
* * *
Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 16 listopada 2041
- No... Porywczy z ciebie chłopak, co? - stwierdził Charles jednocześnie zwijając Venom of Venus.
- Myślę że się dogadamy.
- Kim wy... w ogóle jesteście?
Charles się tylko uśmiechnął pod nosem, zrobił bohaterską pozę i z dumą zawołał:
- Urgent France! Płacząca Francja. Ratunek zagrożonej władzy w czasach zagrożenia terrorystycznego!
Betty patrzyła na to z zażenowaniem.
- Też szukamy Équipe de Révolte. Możemy sobie pomóc wzajemnie, to tyle... - mruknęła.
- Jesteście jakimiś rządowcami?
- Nie. Po prostu... każdy z nas ma swoje powody. - odebrała od Grisloupa wodę wymieszaną z substancją przyśpieszającą regenerację ran. Mężczyzna zaraz zabrał się za przygotowanie porcji dla Jeana. - To jak, pomożesz nam?
- Znaleźć porywaczy Brie? - zamyślił się - Wy wszyscy macie te... Standy? Cała szóstka?
- Liczymy, że siódemka. - Charles podał mu szklankę.
Jean spojrzał na jej zawartość. Sok jabłkowy (jego ulubiony!) wymieszany z substancją, która właśnie wywołała u Betty zasklepienie się ran. Następnie spojrzał po ludziach w Strefie.
- No to siódemka.
Uniósł szklankę przy donośnym "hura!".
Nareszcie w życiu miał jakichś sojuszników.

wtorek, 15 października 2019

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Koń

Nieopodal Agua Fria, Terytorium Nowego Meksyku, 4 października 1871
- Dylanie Riggsie! - zaczął siedzący na koniu szeryf - Czy przed wykonaniem wyroku, eee... zleconego... przez sąd... za zarzucone Ci... zarzuty... Cholera jasna... Hopson! Weź ty to powiedz, jesteś lepszym mówcą! - rzucił do stojącego obok stróża prawa nazwiskiem Hopson.
- Riggs! Chcesz coś powiedzieć, zanim zawiśniesz?! - spytał bez ceregieli właśnie Hopson.
Spojrzałem pod siebie - siedział pode mną mój koń, Cynamonek. Po tym podniosłem głowę - pętla na mojej szyi była zwieńczeniem sznura przytwierdzonego do gałęzi drzewa. Śmierć jak ze snu. Wróciłem wzrokiem przed siebie - bezkres nowomeksykańskiej prerii zakłócało kilku stróżów prawa pobliskiego miasteczka Agua Fria, w tym szeryf i jego pracownik, Hopson.
- W sumie to nie. - rzekłem.
- C-Co on powiedział? - zapytał szeryf.
- Mówi że w sumie nie ma nic do powiedzenia. - odparł Hopson.
- N...Nie? Naprawdę nic? Żadnych pytań, wyznań, pozdrawień? Nawet drwin?
- Nie.
- ...Jak wolisz. Moss, dawaj węże! - do ręki szeryfa trafił worek, wewnątrz którego poruszały się pozbawione kończyn stworzenia.
Szeryf je rzucił pod nogi Cynamonka - i wzbijając kurz odjechał ze swoją bandą.
Ale Cynamonek stał jak stał - nawet nie drgnął na widok węży, nie mówiąc już o ucieczce, która by spowodowała moją rychłą śmierć przez powieszenie.
- Eeee... Cynamonek? Nie ruszysz się?
- Prrrrrch.
- Naprawdę, nie mam już nic do stracenia. Mogę odejść w spokoju. Te węże cię nie ruszą?
- Pfffrrrrrrhahaha.
Jeden z węży wysunął się z worka i podpełzł do Cynamonka - a ten, jak gdyby nigdy nic, zmiażdżył mu głowę kopytem. Dwa następne węże nie miały wystarczająco odwagi, by podejść bliżej.
A Cynamon stał jak stał.
Gdy było już ciemno, a Cynamon nawet się nie ruszył z miejsca - a ja oczywiście wciąż dychałem - zacząłem myśleć nad swoimi szansami na cokolwiek. Ręce związane, kark na sznurze, dupa na koniu...
- Jasny gwint.
Nowy Jork, 7 grudnia 1921
Do laboratorium prof. Korneva, wybitnego archeologa, trafił wózek z kolejną porcją kości.
- Kogo tu mamy? - spytał profesor.
- Tożsamość nieznana, znaleziony niedaleko Agua Fria w Nowym Meksyku, śmierć prawdopodobnie w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Znaleziono go wiszącego na stryczku na starym drzewie... - wydukał studenciak.
- Hmm... Kark ma cały... Mówisz, że powieszony?
- Tak jest. Pod nim leżały kości jakiegoś stworzenia jucznego, zapewne konia. I, według opisów pana Jonesa, pozostałości węża...
- Wszystko się składa w całość... Jakąś...
I nagle profesorowi wpadło do głowy, o co tu chodzi.
- Ileż ten biedak musiał wisieć...

sobota, 12 października 2019

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Czarownica z Simone

Simone, Lasy Karoliny Północnej, 27 listopada 1866
- To tutaj? - spytał swojego zwierzchnika Igor Bursche, owinięty bandażami nieumarły najemnik.
- Dokładnie. Upadłe miasteczko Simone... - odparł Ferdinand Orquish, wysoki mężczyzna przed czterdziestą wiosną. - Tu jest nasz cel.
- Ale gdzie dokładnie? - Igor zaczął ładować karabin.
- Zaraz się przekonamy...
Ferdinand wyciągnął z kieszeni swojego długiego płaszcza mieszek z ziołami. Pstryknął palcami, podrzucił mieszek - ten stanął w płomieniach. Suszone zioła wysypały się i z lekkim wiatrem rozleciały nad całym wymarłym miasta. Jednak wszystkie płonące drobiny kierowały się nad dom burmistrza.
- Czyli to gdzieś tam...
Ferdinand i Igor powoli ruszyli zabłoconą dróżką. Ledwo się zbliżyli do domu, jakby grzmot w niego uderzył i fala magicznej energii odrzuciła mężczyzn kilka metrów w tył.
- Agh... Jest tu...! Skubana... - jęknął Igor.
Usłyszeli jęki i skrzeki. Z chat zaczęły wychodzić powyginane resztki tego, co kiedyś nazywane było mieszkańcami Simone w Karolinie Płn.
- A więc są tu i dzicy... Wejdź na jakiś dach, Igorze, spróbuj zestrzelić te lepiej zachowane! Ja zajmę się resztą.
- Się robi, szefie.
Nieumarły odbił się od ziemi, złapał za krawędź dachu ganku i wsunął się na wierzch. Stanął, przeładował i zaczął strzelać do zombie.
Ferdinand zaś wyciągnął z kieszeni krótki, gruby patyk. Stuknął w niego palcem dwa razy, a kij się zaczął wydłużać. Po chwili był dłuższy piętnaście razy. Łowca nakreślił na ziemi niewielki pentagram.
Tuvell, dahess.
Z pentagramu wystrzeliła potężna fala energii. Te zombie, które mogły, rozpadły się na zgniłe kawałki. Reszta została napakowana ołowiem przez Igora.
Ferdinand pobiegł w stronę nieco zawalonej chaty burmistrza. Co zastał wewnątrz, nie zaskoczyło go specjalnie.
Wysoka kobieta stała nad dużym pentagramem, jej czarne włosy i długa suknia powiewały na chłodnym wietrze.
- Ferdinand Isidor Orquish! Mogłam się spodziewać, że tak szybko uporasz się z lokalnymi...
- Mona Lisa Valerie. Piękna jak zawsze... I, jak zawsze, skazana na śmierć za uprawianie czarnej magii.
- Gdzie tym razem?
- W Bread Rock.
- Och, oczywiście, pewnie szeryf chce zemsty po tym jak dorobiłam jego córce kocich uszu. I wysłał najlepszego człowieka pod ręką?
- Jak widzisz. Mam propozycję: oddaj się w ręce prawa spokojnie, a nie będzie bolało. - Wyciągnął z kieszeni kajdany.
- Mam lepszą propozycję - powiedziała i uśmiechnęła się uroczo. - Zmykaj stąd i powiedz szeryfowi, żeby to się nie powtarzało, bo jemu zamienię miejscami zęby i kciuki.
- JA mam stąd zmykać? Tak bez przytulenia na pożegnanie?
- Szefie... - jęknął zażenowany Igor.
- Czyli odrzucasz. Szkoda. Kallam suest raelium! Inge shual koremi!
- O-o...
Mona wzbiła się w powietrze, oczy jej zabłysły jasnym światłem. Pentagram rozjaśniał, pojawiła się w nim dziura. Powoli zaczęły się z niej wysuwać macki.
- Oj... Niedobrze... - jęknął Ferdinand, po czym czmychnął ukryć się za saloonem. Zaraz obok niego się zjawił Igor.
- Co się dzieje, szefie? Co to jest?
- Przywołała krakena... Zabije nas, jeśli czegoś nie zrobimy. To będzie wymagało zaawansowanej magii, nie wiem czy nie bardziej niż ta, którą ja opanowałem...
- Na to nie byłeś gotowy?
- Nie. Magia stosowana przez łowców czarownic nie jest tak potężna jak ta opanowana przez ich ofiary. Oczywiście na razie, póki to jest dość... nowy zawód.
- Masz jakiś pomysł?
- Niech pomyślę...
- Szefie... - Igor poczuł na swoim ramieniu coś ciepłego i śliskiego.
- Czekaj, myślę...
- Szefieee...
- No mówię ci, żebyś poczekał...
- Szefie!
- Czego?!
- Zdejmij to ze mnie!
- Na rany Chrystusa!
Spomiędzy palców Ferdinanda strzeliły iskry. Gruba macka odkleiła się od skóry Igora, w miejscach które dotknęły brodawki teraz krwawił. Uciekli parę budynków dalej i ukryli się w piwnicy starego sklepu wielobranżowego.
- Wszystko dobrze? Boli cię?
- Pieeeczeee... I kręci mi się w gło... wie... - Igor upadł. Orquish zbadał mu puls i zyskał pewność: towarzysz stracił przytomność.
"Jakiś rodzaj trucizny...", pomyślał. Obłożył rany ziołami i wstał. "Jest źle, jest bardzo źle...", myślał gorączkowo, "Valerie użyła potężnej magii, by otworzyć tę bramę. Zamknięcie jej pewnie pozbawi ją resztek przytomności i będę mógł ją zawieźć na proces do Bread Rock. Ale jak pokonać tego potwora? Muszę uważać na macki, to na pewno. Ani też nie dać się pożreć... Lecz czy ma jakieś widoczne słabe punkty?".
Wspiął się po drabinie, podniósł klapę, wyszedł na pachnącą lasem i zgnilizną powierzchnię. Spojrzał na dom burmistrza. Z każdego okna, każdych drzwi, każdej możliwej wyrwy wystawały gargantuiczne macki potwora. Nad nim cały czas znajdowała się zawieszona w powietrzu, pogrążona w transie utrzymywania otwieranego przez siebie portalu w ryzach, Mona Lisa Valerie. "Zabicie jej nic nie da, tylko portal zacznie się otwierać jeszcze szybciej", uświadomił sobie łowca. "Jednakże zamknięcie go powinno wyciągnąć Monę z transu i ewentualnie pozostawić ją bez sił do stawiania oporu...". Byłby to plan idealny, gdyby nie brak Igora. Jego umiejętności bojowe bardzo by się przydały. "Ale w tej sytuacji, muszę polegać tylko na magii i paru akcesoriach...", pomyślał wyciągając z pochwy dwa krótkie miecze. Między wyrytymi na ich rękojeściach runami przeskakiwały iskry. Tak zwane Żądła - podarek od samego papieża.
Pozbawić krakena kończyn, osłabić, doprawić nieco magią i zepchnąć z powrotem do jego wymiaru. Taki był plan.
- URAAAAA! - wrzasnął, rzucając się w jego stronę machając Żądłami.
Dwie mniejsze macki rzuciły się w jego stronę. Ciach, ciach, krótkie zamachy szybko pozbawiły je energii, trysnęła czarna krew. I kolejne cięcia, i kolejne!
Ferdinand czuł się coraz pewniej. Wtem dwa ramiona złapały go za golenie. Chciał je odciąć, ale kolejne pochwyciły jego dłonie. "Co ich nagle tak dużo?". Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Ze zranionych miejsc wyrastały nowe macki, a odcięte kikuty się zasklepiały i zyskiwały własne życie.
- Rozmnażanie bezpłciowe, ale takie niebywale szybkie... Ten potwór po drugiej stronie musi mieć dostęp do jakiegoś źródła energii. Hop! - Dźgnął jeszcze jedną mackę, odbił się od ziemi i wspomagany magią, wskoczył na pobliski dach.
Stuknął kilka razy laską w ziemię, huknęły pioruny, z samoświadomych macek zostały tylko zwęglone resztki. "A więc ogień...", zrozumiał. Wygrzebał z kieszeni inny mieszek, pełen ziół i sproszkowanej siarki. Zeskoczył na ziemię, ukrył się za rogiem i usypał z tej mieszanki pentagram. W jego środek wbił laskę.
- To mój czas, by zabłysnąć.
Potężny grzmot rozdarł powietrze, grom z jasnego nieba spadł na potwora. Ten zaczął się dymić i trząść niczym trzcina na wietrze. Trwał tak kilka chwil, aż wyczerpała się energia zaklęcia, piorun zniknął i doszczętnie spłonęła mieszanka siarkowo-ziołowa.
Potwór leżał bez ruchu. Był spalony na węgiel i nadal dymił. Ferdinand chciał już wyciągnąć małą buteleczkę z trunkiem i uczcić zwycięstwo, ale zauważył, że czarownica Mona wciąż wisi w powietrzu. "To się powinno już skończyć...", pomyślał.
Wtem spomiędzy pęknięć na skórze potwora zaczęło wysuwać się mięso. Zalepiało rany, zrzucało spaloną skórę; potwór wracał do życia.
- Na rany Chrystusa... Zregenerował się i pożarł resztki swojej skóry... Jak silne może być to źródło energii po drugiej stronie?
Kolejna macka uderzyła go w plecy, następnie w brzuch i w krocze. Upadł obolały. Spojrzał na rany - poczerniałe i śmierdzące. "Naładowałem go...".
Gargantuiczne macki podniosły się na kilkanaście metrów, między brodawkami przeskakiwały wyładowania elektryczne. Ferdinand wyciągnął trzeci mieszek; zioła wymieszane z trzema gramami złota. Splunął do środka, wymieszał palcem, ugniótł i połknął. Poczuł, jak przeszywa go ochronna energia.
- Mam cię już dość... - Wyciągnął oba miecze, przyłożył palce do runów na rękojeści, szepnął kilka zaklęć dodających metalowi wytrzymałości - Widzę twoje oczy! URAAAAA!!!
Z okrzykiem bojowym na ustach pobiegł w stronę wypełnionego potworem budynku, celując w wyglądającą przez jedno okno jasną, mętną kulę. Nic sobie nie robił z elektrycznych porażeń, neutralizowanych przez zaklęcie ochronne. Podskoczył, złapał za parapet, podniósł się i wbił ostrze w oko (jedno z oczu?) krakena, błękitny płyn wytrysnął na jego płaszcz.
Cała okolica zadrżała. Dom zaczął się podnosić.
- Co do... - Orquish wspiął się na spróchniały dach.
Ziemia pod budynkiem zaczęła się podnosić i sypać, mięso wylewało się z każdej możliwej dziury, pękały belki, odpadały coraz większe części. Dach się wyślizgnął spod nóg łowcy, ten złapał się za suchą i pofałdowaną skórę potwora.
Portal rozszerzył się na kilkanaście metrów. Potwór wysuwał się z niego swobodnie. Ferdinand mógł bez problemu spojrzeć w głębię wymiaru ciemności, do którego prowadził portal. Tam właśnie spadły resztki domu, z którego wydostał się potwór.
Ferdinanda Isidora Orquisha oblał zimny pot. To, z czym walczył, nie było nawet ćwiercią potwora. Spojrzał na Monę Lisę: trzęsła się w konwulsjach, traciła panowanie nad cały czas rosnącym portalem, a on pochłaniał coraz większą część miasta. Granica zbliżała się do domu, a w jego piwnicy leżał Igor.
- Na rany Chrystusa... Igora zaraz pochłonie, Monę rozerwie, a ja...
Niespodziewanie owinęła go macka. Zapiekły go miejsca dotykane przez brodawki potwora. Nie działały nawet zaklęcia. Kraken wysysał życie przez małe i krwawe ranki.
Łowcy zrobiło się słabo. Macka zbliżała go do gardzieli potwora, po drugiej stronie mrocznego portalu. Nie miał już siły się bronić, nie miał siły myśleć.
Nie miał siły żyć.
Ramię wciągnęło go do portalu, stracił przytomność.
Obudził się kilka minut po pożarciu. Otaczały go resztki wszelkiego pokarmu fizycznego, jaki kraken przyjął podczas swojego ewidentnie długiego życia. Kości nieznanych stworów, mieniąca się kolorami krew... "Paskudztwo, capi jak siarka...", pomyślał.
Wtem go olśniło. "Siarka...". Rozejrzał się wokół. Podszedł do ściany żołądka, dotknął. Pod grubą warstwą śluzu pulsowały wielkie żyły i tętnice. Zagięcie było prawie niewyczuwalne, co słusznie wskazywało na wielką średnicę żołądka krakena. "Wielki żołądek, pełen zasiarczonego gazu... Tylko gdzie jest moja... Ach, jest!" - spomiędzy resztek jakiegoś potwora wyciągnął laskę.
Spojrzał na runy: nienaruszone. Zaklęcie ochronne wisiało na nim w najlepsze. Trik powinien się udać...
Stanął dokładnie w miejscu, w którym wcześniej się obudził. Uchylił się, przytrzymał dłoń jak najbliżej podłoża. Zmrużył spokojnie oczy, skupił się, pstryknął...
Huk go chwilowo ogłuszył, odrzut z miejsca złamał rękę i kilka żeber, zapiekła go cała skóra, a laska stanęła w płomieniach - ale zadziałało. Wystrzelił jak z armaty w przełyk potwora i sunął po ściance jak po zjeżdżalni. Ostatecznie wyrzuciło go z gardzieli z powrotem do jego świata.
Potwór donośnie dyszał i kaszlał. Z każdego gardła wydostawał się czarny dym i płomienie. Kraken ryknął, podniósł się, zadrżał i spadł do swojego mrocznego wymiaru. Portal natychmiast się zamknął.
- Na rany Chrystusa... - westchnął Ferdinand. Podniósł się i rozejrzał.
Z miasteczka Simone nie zostało nic. Wszystko spadło do innego wymiaru - budynki, drzewa, ziemia. Pozostał tylko okrąg gładkiej gleby o średnicy około tysiąca metrów, otoczony
przez las. Na jego brzegu leżała nieprzytomna z magicznego wyczerpania Mona Lisa Valerie, właśnie związana przez...
- IGOR! - wrzasnął radosny Orquish, biegnąc w stronę przyjaciela.
- Ferdinand! Udało ci się! - Bursche zawiązał ostatni supeł i obejrzał się na łowcę
czarownic.
- CO?!
- Udało Ci się!
- NIC NIE SŁYSZĘ! WYBUCH MNIE OGŁUSZYŁ! NIEDŁUGO MI PRZEJDZIE!
- Oczywiście...

* * *

Bread Rock, Karolina Północna, 28 listopada 1866

Następnego dnia obaj siedzieli na balkonie Grand Hotelu w Bread Rock, opatrzeni przez
lokalnych lekarzy.
Stuknęli szklankami za swoje zdrowie i zaczęli sączyć whiskey, podczas gdy na środku placu egzekucyjnego na stosie właśnie dopalały się zwłoki czarownicy.
- Ach, Igorze... Dla takich widoków warto się czasem natrudzić, nieprawdaż?
- Masz całkowitą rację, szefie... Całkowitą rację...
Ze śmiechem wznieśli szklanki do góry. Kolejne zwycięstwo na ich koncie.

piątek, 4 października 2019

Jean's Bizarre Adventure - Paryż jesienną nocą

Fudo_Akira
Ja

Rue Mathurin Régnier, Paryż, Francja, 16 listopada 2041
Deszcz stukał w szybę małego okienka. Za nim zlewał betonowe ściany i neony ciemniejszej uliczki w centrum Paryża, przy której znajdowało się to nieduże mieszkanie.
Mieszkanie należało niegdyś do Cecylii Emmentaler, starszej wdowy, która niestety zmarła na raka dwa lata wcześniej. Mieszkanie przeszło prawnie na jej siostrę, Bleudebresse Roquefort. Bleu o nie nie dbała - zasadniczo o swoją rodzinę nie dbała. Kompletnie nie miała z nimi kontaktu od 2028, kiedy to rozwiodła się ze swoim mężem, Marcellem, zostawiając go z synem.
Syn ten, teraz mający już 15 lat Jean-Cantal Roquefort, siedział właśnie wewnątrz tego zakurzonego mieszkania. Od lat to była jego kryjówka, trzymał tu książki, ubrania i zapas dżemu jabłkowego.
Za oknem przeleciał UPBPP - Podstawowa Jednostka Patrolująca Policji Paryskiej. Jean ukrył się przed jego promieniami identyfikującymi za grubą szafą. Podstawowe jednostki nie miały termowizji, co mu było bardzo na rękę. Nie był mile widziany na wolności...
Puk! Puk! Puk!
Ktoś zastukał.
Zmroziło go. Nikt nie miał prawa wiedzieć gdzie się znajduje.
Jean najciszej jak mógł przekradł się z kuchni do przedpokoju. Oparł się o ścianę przy drzwiach. Jeżeli delikwent sobie pójdzie - to dobrze. Jak postanowi wejść...
- Wchodzę! - To głośne oznajmienie poprzedziło solidne kopnięcie, które wywaliło drzwi (zamknięte na zamek) z zawiasów.
Jean wcisnął się w kąt. Intruz wszedł do środka. Zastukały płaskie podeszwy wysokich glanów. Pomieszczenie wypełnił zapach perfum i szamponu w sprayu średniej jakości. Jean niczego tak dobrze nie zapamiętywał, jak zapachów, a ten już znał...
Drzwi się zamknęły. Intruz (a właściwie intruzka) był pokryty cieniem, ale Jean już go poznał. Ta kobieta regularnie pojawiała się w poprawczaku, wypytywała o niego, ale obsługa nigdy nie dopuszczała nikogo innego niż rodziny do "wychowanków".
- Za mną, z lewej, w kącie. Zgadza się? - usłyszał jej kojący głos. Nie był to jednak czas na rozpływanie się. - Stój spokojnie, a nie stanie ci się krzywda, Jean. Pozwól, że się przedstawię.
Odwróciła się.
- Jestem Betty Black.
- A więc mnie znasz... - Wstał. - Widziałem cię często w poprawczaku. Jesteś jedną z nich, prawda? Od razu cię mogę zapewnić, że nigdzie z tobą nie idę.
Jean miał okazję jej się przyjrzeć - kruczoczarne loki spływały po jej czole, zza nich błyszczały jadowicie zielone oczy. Reszty dopełniał lekko zadarty nos i ciemnoczerwona szminka. Jean poczuł zapach wiśni. "Smakowa...", pomyślał.
- Pójdziesz, czy tego chcesz czy nie. Ale nie do poprawczaka. Nie mam nic do czynienia z tymi brutalami. Tam były warunki porównywalne z więzieniem... A tam gdzie idziemy będzie wręcz przeciwnie - postaramy się zapewnić ci wolność i bezpieczeństwo. A przede wszystkim kontrolę.
- Kontrolę?
- Nad tym, co mnie tutaj sprowadza. Twoją "umiejętnością". Też taką mam. Każdy z naszej drużyny ma.
- Skąd pomysł, że mam jakąś dziwaczną umiejętność? - Jean cofnął lewą nogę. - Powiedziałem, nigdzie nie idę.
- Używałeś jej podczas swojej ucieczki. Sądzisz, że nikt jej nie widzi. Ale wiedz, że to nieprawda - my też ją widzimy.
- Jacy "wy"? - Jean już się denerwował. Ktoś go nachodzi, opowiada o dziwnych umiejętnościach i jakiejś drużynie... Czuł, że wkrótce puszczą mu nerwy i cała historia sklei się w całość. Uwolni się jego "umiejętność"...
- Użytkownicy Standów. Tak się nazywają te moce, Standy. To wizualne formy ducha walki ich użytkownika. Odzwierciedlenie jego psychiki. Ty masz jednego, ja mam jednego. I moi przyjaciele, którzy mnie tu wysłali, też mają. Daj mi rękę - zaprowadzę cię do nich.
- Ugh... Nigdzie nie idę! Zostaw mnie, do diabła! Je M'amuse!
Jeana otoczyła różowa aura. Obok niego zmaterializowała się półprzezroczysta postać przypominająca dość kobiecego robota. Jej lśniące oczy-lampki bacznie obserwowały przeciwnika.
C'est... Bon... - powiedział cicho Stand.
- A więc to jest twój Stand. - rzekła spokojnym tonem kobieta - Przyznam, imponujący. Je M'amuse, zgadza się? Ładnie... Skoro ty mi już go pokazałeś, to jestem zobowią...
BONA! - Solidny prawy sierpowy, prawdziwe arcydzieło kunsztu walki wręcz autorstwa Je M'amuse, przerwał jej wypowiedź. - BONA! BONA! C'EST BONANANANANANA! - Sierpowata z lewej i uderzenie w szczękę, następnie seria kopnięć w pierś. - BONA!!! - I zrzucenie na kolana kopniakiem w goleń. - VOILÀ! - Zakończył swoim wysokim głosem Je M'amuse. 
Zaskoczona jego siłą i szybkością Betty Black nie była w stanie się obronić. Spojrzała na Jeana, otarła ściekającą z wargi krew.
- Niesamowite... W tak młodym wieku... Ale ja nic nie przerwałam... Jestem zobowiązana... - Podniosła się powoli. - Przedstawić ci swojego. Z dużą przyjemnością... - Otoczyła ją granatowa aura. Za nią zjawił się Stand potężnej postury, jednak zachowujący krągłości, jakby kobieta wykonana w całości z polerowanego drewna. Jej oczy nie lśniły jaskrawą zielenią, w przeciwieństwie do jej właścicielki, bo ich najzwyczajniej w świecie nie miała. - Tonight Josephine!
Stand wystrzelił jak z procy i rzucił się na Jeana, jednak Je M'amuse był szybszy, złapał obie pięści przeciwnika.
- Z taką prędkością...
- Ćśś, ćśś... Spójrz na swoje dłonie.
Jeana zlał zimny pot. Popatrzył na obie ręce - po wewnętrznej stronie pojawiły się wgłębienia w kształcie prostokąta i małe gałki na ich środku. Tak jakby...
- Szuflady. - powiedziała Betty. Tonight Josephine opuściła gwałtownie obie pięści, ciągnąc za sobą dłonie przeciwnika. Szuflady wypadły na ziemię, zostawiając go z prostokątnymi dziurami na wylot.
- To jest... niemożliwe... - Jean był skołowany. Postawiło go to w złej pozycji.
AAAAAALCAZAAAAAAR!!! - Spadł na niego deszcz pięści. Choć większość udało mu się zablokować, to momentalnie wysunęło się z niego kilka szuflad, z brzucha, piersi, ramion, nawet jedna z twarzy.
- Ograniczyłam twoje ruchy i pole widzenia... - Z jednej z szuflad wyciągnęła gałkę oczną, spojrzała w szarą tęczówkę. - Dalej chcesz walczyć?
Jean dotknął pusty prostokącik po oku. Tonight Josephine otworzył dużą szufladę na ścianie.
Je M'amuse! 
Stand stanął w pozycji bojowej, rozjaśnił się symbol na jego piersi - serce i uproszczony kształt twarzy - po czym antena na jego czole zaczęła drżeć.
Na czole Betty pojawiły się strużki potu.
Skondensowana fala uderzeniowa zrzuciła ją z nóg. Następnie z czoła Standa zaczęło się nadawanie kolejnych fal, już mniej ściśniętych. Betty zakręciło się w głowie, czuła że pękają jej naczynka w nosie.
C'EST BONANANANANANANANA!!!
Jean włożył w ten atak dużo siły. Po podniesieniu się Betty czuła każde pęknięcie w swojej czaszce. "Jego Stand... Jest silniejszy niż przypuszczaliśmy... Muszę to jak najszybciej skończyć!".
ALCAZAR! - wytrąciła Jeana z równowagi, zmieniając obie jego pięty w szuflady i zabierając.
Uderzyła go w twarz i wyciągnęła kolejne oko. Kiedy ten leżał bez wzroku i siły do podniesienia się, Betty otworzyła wcześniej stworzoną wielką szufladę. Podniosła Jeana i wrzuciła go do środka, po czym zamknęła. Zarys szuflady zniknął, ściana znowu była zwykłą ścianą.
- Huff... - westchnęła.
Otrzepała płaszczyk z kurzu, nacisnęła na głowę beret i wyszła.
* * *
Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 16 listopada 2041
Strefa dla VIP-ów była wiecznie opustoszała. Strażnicy postury byków wiecznie pilnowali jej wejścia przed osobami bez przepustek, a te można było dostać wyłącznie od właściciela baru. Ten zaś, o ironio, głównie tam spędzał czas.
Charles Grisloup, bo tak się nazywał, zadbał o to by strefa VIP-ów była faktycznie wyłącznie dla tych wybranych i żeby dobrze się tam spędzało czas. Z głośników leciała powolna muzyka (w przeciwieństwie do głównej sali, skąd bez przerwy całymi dniami słychać było muzykę elektroniczną, głównie swing), alkohole zapodawała Inteligentna Jednostka Obsługi Punktów Sprzedaży Produktów Alkoholowych UIPEPA-350, w branży znana jako iBarman. Ze stołów i podłogi biło różowo-czerwone światło, a gości zabawiała tańcząca w okrągłej klatce na środku holograficzna poledancerka.
- Dobrze się bawicie, dziewczyny? - zapytał Charles dwie kobiety siedzące przy stoliku w cieniu. Jedna z nich tylko kiwnęła głową. - To zajebiście... - Z błogim uśmiechem odebrał od iBarmana szklankę z szampanem.
Ściągnął z lewej ręki rękawiczkę, wystawił nad płynem palec wskazujący.
Zaskoczyłoby to zwykłego człowieka, ale nie Charlesa ani kobiet przy stoliku, lub też mężczyzn przy barze - skóra na jego palcu odwinęła się, jakby nitka ze szpuli. Włożył ją do alkoholu, a z niej wysunęły się tycie kolce. Biały płyn wystrzelił z nich, a szampan wypełniły bąbelki.
Charles schował kolce i wytarł pasek skóry wełnianą chusteczką. Po nawinięciu go z powrotem na palec napił się kilka łyków napoju.
- Achhh... - Oddał się kolorowym wizjom powstałym po zażyciu narkotyku.
Kobiety przy stole tylko się temu przyglądały, trzymając w dłoniach papierosy i szklanki z wódką. Mężczyźni popijali whiskey, jeden z nich bawił się teatralną kukiełką. Nie dziwiło ich niecodzienne zachowanie skóry Charlesa.
Nie było w tym pomieszczeniu człowieka, który by nie był użytkownikiem Standa.
Niczym wichura, do Strefy wstrzeliła się poobijana kobieta.
- Cholerny dzieciak...! - warknęła.
- Bettyyy! Moja droga... - Wpuścił do szampana środek neutralizujący i wypił duszkiem, by się otrząsnąć. - ...Betty. Tak. Wróciłaś, super. Chyba nie poszło dobrze?
- Zgadnij... Przyszykuj mi "mieszankę"...
- Ale masz go?
- Mam.
Tonight Josephine uderzył w ścianę, pojawiła się szuflada. Betty i Charles stanęli nad nią i ostrożnie otworzyli.
- ZATŁUKĘ CIĘ TY...! - Młody chłopak wyskoczył z pięściami, jednak szybko zorientował się że liczba przeciwników się podwoiła i że w ogóle to nie jest mieszkanie ciotki.
- No, no, to on cię tak pokiereszował?
- Tak.
- Oddaj mu jego części... Raczej się z nim nie dogadamy gdy ma w sobie dziury po szufladach.
Betty otworzyła torebkę i wysypała szufladki, a Tonight Josephine w błyskawicznym tempie ułożył je na swoich miejscach w ciele Jeana.
Chłopak rozejrzał się wokół jeszcze raz. Dziwna aura biła od tych wszystkich ludzi, dziwna ale jakby znajoma. Nie poczuł się jednak od tego bezpieczniej, bynajmniej. Przygotował Je M'amuse.
- Hola, hola, chłopie! Nie denerwuj się tak, nie zamierzamy ci zrobić krzywdy! - spróbował go uspokoić Charles.
- Nie zamierzacie? Ta kobieta mnie porwała i teraz jestem zupełnie niewiadomo gdzie i jeszcze macie jakieś dziwne moce, widzicie mojego Je M'amuse. Szybko, ataku...!
Venom of Venus. - przerwał mu Grisloup.
Paski skóry odwinęły się od jego palców i kolcami wbiły w skórę Jeana.
- Mieszanka uspokajająca i skłaniająca do mówienia prawdy... Dzięki temu się bezboleśnie dogadamy.
Jean lekko odpłynął. Z nosa pociekła mu krew, ledwo wyszedł z szuflady i usiadł pod ścianą.
- Betty, zatamuj mu to jakoś... A ty, chłopcze... Jean, tak? Będziesz już spokojny?
- Tak... Wierzgałem się bo się bałem...
- Czyli tak jak myślałem. Ale już zdajesz sobie sprawę, że jesteś bezpieczny, tak?
- Tak...
- Świetnie. To teraz, Jean, opowiedz mi swoją historię. Może być ze szczegółami, mamy czas. Venom of Venus zadbał o twoją prawdomówność...
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: Je M'amuse
Stand User: Jean-Cantal Roquefort
Wygląd: Robot postury usera, jednak ma bardziej kobiecy kształt. Dominują kolory różowy i miętowy, głowa jest podłużna, rozdzielona na dwie połówki i scalona przez mniejszego rozmiaru łącznik, zamiast uszu ma srebrne stożki. Na czubku głowy jest antena nadająca fale. Oczy są żarówiaście żółte, okrągłe, bez źrenic, pierś zdobi serce i symbol <|°_°|>, zapalające się na czerwono w trakcie walki. 
Działanie: Stand cechuje się nietypową siłą i szybkością, a także dobrą precyzją, kosztem niedużej wytrzymałości. Oprócz tego bardzo szybko się uczy, im częściej Jean go używa tym lepsza i silniejsza jest jego główna umiejętność - fale psioniczne. Wysyłane z anteny na czole, nadawane cały czas osłabiają przeciwnika, dekoncentrują, męczą psychicznie, doprowadzają do wewnętrznych krwotoków. Skondensowane natomiast stają się falami fizycznymi, zdolnymi zadawać spore obrażenia i niszczyć niewielkie obiekty. Stand Cry to "C'est bonanana! Voila!".

Nazwa: Tonight Josephine
Stand User: Betty Black
Wygląd: Kobiecy kształt, identyczny jak user, posiada melonik i szal, nie ma jednak żadnych kształtów na twarzy prócz nosa i b. Ponadto Stand w całości, nawet włosy i części garderoby, wykonany jest z wypolerowanego drewna wiśniowego.
Działanie: Każdy kontakt z pięściami Standa to, jeśli user sobie tego życzy, wytworzenie szuflad w tych miejscach, różnego kształtu i rozmiaru. Można do nich wejść, a jak user zdematerializuje je i otworzy gdzie indziej, to wszystko w środku pozostanie nienaruszone (dobry sposób na transport). Stand Cry to "AAAALCAZAAAAR!".


Nazwa: Venom of Venus
Stand User: Charles Grisloup
Wygląd: Brak. Jego działanie widać w postaci odwijających się z palców usera pasków skóry.
Działanie: Odwijające się paski skóry z palców usera mają po wewnętrznej stronie kolce. Używając ich, user może przekazywać wszelkie płyny ze swojego ciała innym, a jego stand pozwala mu wytworzyć w swoim ciele wszelkie, pod warunkiem że zna ich skład.