Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

sobota, 12 października 2019

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Czarownica z Simone

Simone, Lasy Karoliny Północnej, 27 listopada 1866
- To tutaj? - spytał swojego zwierzchnika Igor Bursche, owinięty bandażami nieumarły najemnik.
- Dokładnie. Upadłe miasteczko Simone... - odparł Ferdinand Orquish, wysoki mężczyzna przed czterdziestą wiosną. - Tu jest nasz cel.
- Ale gdzie dokładnie? - Igor zaczął ładować karabin.
- Zaraz się przekonamy...
Ferdinand wyciągnął z kieszeni swojego długiego płaszcza mieszek z ziołami. Pstryknął palcami, podrzucił mieszek - ten stanął w płomieniach. Suszone zioła wysypały się i z lekkim wiatrem rozleciały nad całym wymarłym miasta. Jednak wszystkie płonące drobiny kierowały się nad dom burmistrza.
- Czyli to gdzieś tam...
Ferdinand i Igor powoli ruszyli zabłoconą dróżką. Ledwo się zbliżyli do domu, jakby grzmot w niego uderzył i fala magicznej energii odrzuciła mężczyzn kilka metrów w tył.
- Agh... Jest tu...! Skubana... - jęknął Igor.
Usłyszeli jęki i skrzeki. Z chat zaczęły wychodzić powyginane resztki tego, co kiedyś nazywane było mieszkańcami Simone w Karolinie Płn.
- A więc są tu i dzicy... Wejdź na jakiś dach, Igorze, spróbuj zestrzelić te lepiej zachowane! Ja zajmę się resztą.
- Się robi, szefie.
Nieumarły odbił się od ziemi, złapał za krawędź dachu ganku i wsunął się na wierzch. Stanął, przeładował i zaczął strzelać do zombie.
Ferdinand zaś wyciągnął z kieszeni krótki, gruby patyk. Stuknął w niego palcem dwa razy, a kij się zaczął wydłużać. Po chwili był dłuższy piętnaście razy. Łowca nakreślił na ziemi niewielki pentagram.
Tuvell, dahess.
Z pentagramu wystrzeliła potężna fala energii. Te zombie, które mogły, rozpadły się na zgniłe kawałki. Reszta została napakowana ołowiem przez Igora.
Ferdinand pobiegł w stronę nieco zawalonej chaty burmistrza. Co zastał wewnątrz, nie zaskoczyło go specjalnie.
Wysoka kobieta stała nad dużym pentagramem, jej czarne włosy i długa suknia powiewały na chłodnym wietrze.
- Ferdinand Isidor Orquish! Mogłam się spodziewać, że tak szybko uporasz się z lokalnymi...
- Mona Lisa Valerie. Piękna jak zawsze... I, jak zawsze, skazana na śmierć za uprawianie czarnej magii.
- Gdzie tym razem?
- W Bread Rock.
- Och, oczywiście, pewnie szeryf chce zemsty po tym jak dorobiłam jego córce kocich uszu. I wysłał najlepszego człowieka pod ręką?
- Jak widzisz. Mam propozycję: oddaj się w ręce prawa spokojnie, a nie będzie bolało. - Wyciągnął z kieszeni kajdany.
- Mam lepszą propozycję - powiedziała i uśmiechnęła się uroczo. - Zmykaj stąd i powiedz szeryfowi, żeby to się nie powtarzało, bo jemu zamienię miejscami zęby i kciuki.
- JA mam stąd zmykać? Tak bez przytulenia na pożegnanie?
- Szefie... - jęknął zażenowany Igor.
- Czyli odrzucasz. Szkoda. Kallam suest raelium! Inge shual koremi!
- O-o...
Mona wzbiła się w powietrze, oczy jej zabłysły jasnym światłem. Pentagram rozjaśniał, pojawiła się w nim dziura. Powoli zaczęły się z niej wysuwać macki.
- Oj... Niedobrze... - jęknął Ferdinand, po czym czmychnął ukryć się za saloonem. Zaraz obok niego się zjawił Igor.
- Co się dzieje, szefie? Co to jest?
- Przywołała krakena... Zabije nas, jeśli czegoś nie zrobimy. To będzie wymagało zaawansowanej magii, nie wiem czy nie bardziej niż ta, którą ja opanowałem...
- Na to nie byłeś gotowy?
- Nie. Magia stosowana przez łowców czarownic nie jest tak potężna jak ta opanowana przez ich ofiary. Oczywiście na razie, póki to jest dość... nowy zawód.
- Masz jakiś pomysł?
- Niech pomyślę...
- Szefie... - Igor poczuł na swoim ramieniu coś ciepłego i śliskiego.
- Czekaj, myślę...
- Szefieee...
- No mówię ci, żebyś poczekał...
- Szefie!
- Czego?!
- Zdejmij to ze mnie!
- Na rany Chrystusa!
Spomiędzy palców Ferdinanda strzeliły iskry. Gruba macka odkleiła się od skóry Igora, w miejscach które dotknęły brodawki teraz krwawił. Uciekli parę budynków dalej i ukryli się w piwnicy starego sklepu wielobranżowego.
- Wszystko dobrze? Boli cię?
- Pieeeczeee... I kręci mi się w gło... wie... - Igor upadł. Orquish zbadał mu puls i zyskał pewność: towarzysz stracił przytomność.
"Jakiś rodzaj trucizny...", pomyślał. Obłożył rany ziołami i wstał. "Jest źle, jest bardzo źle...", myślał gorączkowo, "Valerie użyła potężnej magii, by otworzyć tę bramę. Zamknięcie jej pewnie pozbawi ją resztek przytomności i będę mógł ją zawieźć na proces do Bread Rock. Ale jak pokonać tego potwora? Muszę uważać na macki, to na pewno. Ani też nie dać się pożreć... Lecz czy ma jakieś widoczne słabe punkty?".
Wspiął się po drabinie, podniósł klapę, wyszedł na pachnącą lasem i zgnilizną powierzchnię. Spojrzał na dom burmistrza. Z każdego okna, każdych drzwi, każdej możliwej wyrwy wystawały gargantuiczne macki potwora. Nad nim cały czas znajdowała się zawieszona w powietrzu, pogrążona w transie utrzymywania otwieranego przez siebie portalu w ryzach, Mona Lisa Valerie. "Zabicie jej nic nie da, tylko portal zacznie się otwierać jeszcze szybciej", uświadomił sobie łowca. "Jednakże zamknięcie go powinno wyciągnąć Monę z transu i ewentualnie pozostawić ją bez sił do stawiania oporu...". Byłby to plan idealny, gdyby nie brak Igora. Jego umiejętności bojowe bardzo by się przydały. "Ale w tej sytuacji, muszę polegać tylko na magii i paru akcesoriach...", pomyślał wyciągając z pochwy dwa krótkie miecze. Między wyrytymi na ich rękojeściach runami przeskakiwały iskry. Tak zwane Żądła - podarek od samego papieża.
Pozbawić krakena kończyn, osłabić, doprawić nieco magią i zepchnąć z powrotem do jego wymiaru. Taki był plan.
- URAAAAA! - wrzasnął, rzucając się w jego stronę machając Żądłami.
Dwie mniejsze macki rzuciły się w jego stronę. Ciach, ciach, krótkie zamachy szybko pozbawiły je energii, trysnęła czarna krew. I kolejne cięcia, i kolejne!
Ferdinand czuł się coraz pewniej. Wtem dwa ramiona złapały go za golenie. Chciał je odciąć, ale kolejne pochwyciły jego dłonie. "Co ich nagle tak dużo?". Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Ze zranionych miejsc wyrastały nowe macki, a odcięte kikuty się zasklepiały i zyskiwały własne życie.
- Rozmnażanie bezpłciowe, ale takie niebywale szybkie... Ten potwór po drugiej stronie musi mieć dostęp do jakiegoś źródła energii. Hop! - Dźgnął jeszcze jedną mackę, odbił się od ziemi i wspomagany magią, wskoczył na pobliski dach.
Stuknął kilka razy laską w ziemię, huknęły pioruny, z samoświadomych macek zostały tylko zwęglone resztki. "A więc ogień...", zrozumiał. Wygrzebał z kieszeni inny mieszek, pełen ziół i sproszkowanej siarki. Zeskoczył na ziemię, ukrył się za rogiem i usypał z tej mieszanki pentagram. W jego środek wbił laskę.
- To mój czas, by zabłysnąć.
Potężny grzmot rozdarł powietrze, grom z jasnego nieba spadł na potwora. Ten zaczął się dymić i trząść niczym trzcina na wietrze. Trwał tak kilka chwil, aż wyczerpała się energia zaklęcia, piorun zniknął i doszczętnie spłonęła mieszanka siarkowo-ziołowa.
Potwór leżał bez ruchu. Był spalony na węgiel i nadal dymił. Ferdinand chciał już wyciągnąć małą buteleczkę z trunkiem i uczcić zwycięstwo, ale zauważył, że czarownica Mona wciąż wisi w powietrzu. "To się powinno już skończyć...", pomyślał.
Wtem spomiędzy pęknięć na skórze potwora zaczęło wysuwać się mięso. Zalepiało rany, zrzucało spaloną skórę; potwór wracał do życia.
- Na rany Chrystusa... Zregenerował się i pożarł resztki swojej skóry... Jak silne może być to źródło energii po drugiej stronie?
Kolejna macka uderzyła go w plecy, następnie w brzuch i w krocze. Upadł obolały. Spojrzał na rany - poczerniałe i śmierdzące. "Naładowałem go...".
Gargantuiczne macki podniosły się na kilkanaście metrów, między brodawkami przeskakiwały wyładowania elektryczne. Ferdinand wyciągnął trzeci mieszek; zioła wymieszane z trzema gramami złota. Splunął do środka, wymieszał palcem, ugniótł i połknął. Poczuł, jak przeszywa go ochronna energia.
- Mam cię już dość... - Wyciągnął oba miecze, przyłożył palce do runów na rękojeści, szepnął kilka zaklęć dodających metalowi wytrzymałości - Widzę twoje oczy! URAAAAA!!!
Z okrzykiem bojowym na ustach pobiegł w stronę wypełnionego potworem budynku, celując w wyglądającą przez jedno okno jasną, mętną kulę. Nic sobie nie robił z elektrycznych porażeń, neutralizowanych przez zaklęcie ochronne. Podskoczył, złapał za parapet, podniósł się i wbił ostrze w oko (jedno z oczu?) krakena, błękitny płyn wytrysnął na jego płaszcz.
Cała okolica zadrżała. Dom zaczął się podnosić.
- Co do... - Orquish wspiął się na spróchniały dach.
Ziemia pod budynkiem zaczęła się podnosić i sypać, mięso wylewało się z każdej możliwej dziury, pękały belki, odpadały coraz większe części. Dach się wyślizgnął spod nóg łowcy, ten złapał się za suchą i pofałdowaną skórę potwora.
Portal rozszerzył się na kilkanaście metrów. Potwór wysuwał się z niego swobodnie. Ferdinand mógł bez problemu spojrzeć w głębię wymiaru ciemności, do którego prowadził portal. Tam właśnie spadły resztki domu, z którego wydostał się potwór.
Ferdinanda Isidora Orquisha oblał zimny pot. To, z czym walczył, nie było nawet ćwiercią potwora. Spojrzał na Monę Lisę: trzęsła się w konwulsjach, traciła panowanie nad cały czas rosnącym portalem, a on pochłaniał coraz większą część miasta. Granica zbliżała się do domu, a w jego piwnicy leżał Igor.
- Na rany Chrystusa... Igora zaraz pochłonie, Monę rozerwie, a ja...
Niespodziewanie owinęła go macka. Zapiekły go miejsca dotykane przez brodawki potwora. Nie działały nawet zaklęcia. Kraken wysysał życie przez małe i krwawe ranki.
Łowcy zrobiło się słabo. Macka zbliżała go do gardzieli potwora, po drugiej stronie mrocznego portalu. Nie miał już siły się bronić, nie miał siły myśleć.
Nie miał siły żyć.
Ramię wciągnęło go do portalu, stracił przytomność.
Obudził się kilka minut po pożarciu. Otaczały go resztki wszelkiego pokarmu fizycznego, jaki kraken przyjął podczas swojego ewidentnie długiego życia. Kości nieznanych stworów, mieniąca się kolorami krew... "Paskudztwo, capi jak siarka...", pomyślał.
Wtem go olśniło. "Siarka...". Rozejrzał się wokół. Podszedł do ściany żołądka, dotknął. Pod grubą warstwą śluzu pulsowały wielkie żyły i tętnice. Zagięcie było prawie niewyczuwalne, co słusznie wskazywało na wielką średnicę żołądka krakena. "Wielki żołądek, pełen zasiarczonego gazu... Tylko gdzie jest moja... Ach, jest!" - spomiędzy resztek jakiegoś potwora wyciągnął laskę.
Spojrzał na runy: nienaruszone. Zaklęcie ochronne wisiało na nim w najlepsze. Trik powinien się udać...
Stanął dokładnie w miejscu, w którym wcześniej się obudził. Uchylił się, przytrzymał dłoń jak najbliżej podłoża. Zmrużył spokojnie oczy, skupił się, pstryknął...
Huk go chwilowo ogłuszył, odrzut z miejsca złamał rękę i kilka żeber, zapiekła go cała skóra, a laska stanęła w płomieniach - ale zadziałało. Wystrzelił jak z armaty w przełyk potwora i sunął po ściance jak po zjeżdżalni. Ostatecznie wyrzuciło go z gardzieli z powrotem do jego świata.
Potwór donośnie dyszał i kaszlał. Z każdego gardła wydostawał się czarny dym i płomienie. Kraken ryknął, podniósł się, zadrżał i spadł do swojego mrocznego wymiaru. Portal natychmiast się zamknął.
- Na rany Chrystusa... - westchnął Ferdinand. Podniósł się i rozejrzał.
Z miasteczka Simone nie zostało nic. Wszystko spadło do innego wymiaru - budynki, drzewa, ziemia. Pozostał tylko okrąg gładkiej gleby o średnicy około tysiąca metrów, otoczony
przez las. Na jego brzegu leżała nieprzytomna z magicznego wyczerpania Mona Lisa Valerie, właśnie związana przez...
- IGOR! - wrzasnął radosny Orquish, biegnąc w stronę przyjaciela.
- Ferdinand! Udało ci się! - Bursche zawiązał ostatni supeł i obejrzał się na łowcę
czarownic.
- CO?!
- Udało Ci się!
- NIC NIE SŁYSZĘ! WYBUCH MNIE OGŁUSZYŁ! NIEDŁUGO MI PRZEJDZIE!
- Oczywiście...

* * *

Bread Rock, Karolina Północna, 28 listopada 1866

Następnego dnia obaj siedzieli na balkonie Grand Hotelu w Bread Rock, opatrzeni przez
lokalnych lekarzy.
Stuknęli szklankami za swoje zdrowie i zaczęli sączyć whiskey, podczas gdy na środku placu egzekucyjnego na stosie właśnie dopalały się zwłoki czarownicy.
- Ach, Igorze... Dla takich widoków warto się czasem natrudzić, nieprawdaż?
- Masz całkowitą rację, szefie... Całkowitą rację...
Ze śmiechem wznieśli szklanki do góry. Kolejne zwycięstwo na ich koncie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz