Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

niedziela, 17 listopada 2019

Jean's Bizarre Adventure - Na dworze Szkarłatnego Pana

Szczyt wieżowca Nirvana, Paryż, Francja, 19 listopada 2041
Wieżowiec Nirvana był zbudowany w 2026. Znajdował się parę kilometrów od wieży Eiffla, wystawał ponad inne drapacze chmur i było go dobrze widać. Projektował go Gérard Fromage, inspirując się legendarnymi mangami Rohana Kishibe, dlatego budynek cechował się wysokością, smukłością i, możnaby rzec, gracją. Autor inspiracji, słynny mangaka z Morioh, sam przyznał, że wieżowiec "całkiem nieźle" oddaje klimat jego komiksów. Nawet kupił tam mieszkanie, około dziesięciu pięter pod Glitter & Gold i co roku przyjeżdżał na tydzień na wakacje. Zdarzało mu się odwiedzać bar, na ścianie w gabinecie szefa wisi zdjęcie jego, Charlesa i architekta Gérarda.
Fromage zadbał o dostępność. Niedaleko wieżowca znajduje się stacja kolejowa, stacja metra, prosta droga na lotnisko, a na dachu - punkt lądowania helikopterów. To właśnie na nim teraz stali Charles, Betty i Jean.
- To... co tu robimy? - spytał Jean.
- Czekamy - odparła Betty. - Przyszli rano panowie w garniturach. Ze sprawą ataku wczoraj. Mówią, że ktoś ważny chce porozmawiać z uczestnikami incydentu i szefem lokalu. No to jesteśmy.
- Ktoś ważny...?
- Bardzo. Ich słowa.
W oddali usłyszeli helikopter. Wkrótce się wyłonił się i wylądował, a jeden z tęgich garniaków wprowadził trójkę do środka. Wystartowali.
Charles był smutny. Rozwijał i zwijał skórę na swoich palcach, tak jak to miał - według Betty - w zwyczaju w takich momentach.
- Przepraszam cię za wczoraj... - Jean zaczął grzebać w kieszeni.
- Ech... To nie twoja wina... Starałeś się ich powstrzymać... Comte poniósł karę. Tylko bar... Mój piękny bar... - Z oka popłynęła mu łza.
Jean wyciągnął co chciał i podał Grisloupowi. Był to nieco pokruszony lizak jabłkowy. Charles wziął go do ręki i popatrzył chwilę ze smutnym uśmiechem.
- Heh... Dziękuję...
- Zakład ubezpieczeń już potwierdził, że uda się pokryć wszystkie szkody - przypomniała Betty. - W ciągu miesiąca Glitter & Gold powinno wrócić do normy. A kto wie, może uda się uzbierać na nowszą konsolę? Poza tym Strefa VIP jest nietknięta, a zarazem twoje mieszkanie.
- I Jeana. Pozwalam mu spać w kanciapie na manekiny. Lepiej by miał bliżej do miejsca z jedzeniem i ciepło, niż w tamtym zapuszczonym mieszkaniu na Rue Mathurin Régnier.
- Te manekiny dalej nie dają mi spać... - jęknął cichutko chłopak.
- To trzeba było powiedzieć, zorganizowałabym mu szufladę. Jak sobie.
- Ale nie będę musiał płacić czynszu?
Betty uśmiechnęła się pod nosem.
Helikopter zaczął się powoli obniżać.
- Gdzie tak właściwie lecimy? - spytał garniaka Charles.
- Do celu - burknął ten w odpowiedzi.
Jean wyjrzał za okno, to samo zrobił Grisloup po drugiej stronie. Nagle rozpoznali ten stary, ale pięknie utrzymany budynek.
- Czy to jest...?
- Pałac Elizejski!
Wylądowali na dużym placu przed gmachem. Dawno temu był posiadłością szlachecką, jednak został przejęty przez coś kompletnie innego - przez rząd i stał się siedzibą samego prezydenta.
- Czy my... Czy my mamy się... - Obu chłopaków zlał pot stresu, gdy wyładowali na dużym placu. Tylko Betty zdawała się zachowywać zimną krew.
- Tak jest.
Strażnik otworzył drzwi. Wyprowadził wszystkich na długi, czerwony dywan, prowadzący pod same drzwi Pałacu. Na każdym boku stał rząd gwardii uzbrojony w rzeźbione karabiny z bagnetami, a na końcu - piękne, wielkie drzwi ze wzorami.
- Nie mówcie mi, że...
- BAAAAACZNOŚĆ!!!
Jean szybko poprawił kołnierz i muszkę, z głowy ściągnął kaszkiet, bagnety poszły w górę, a wszyscy obecni na placu wyprostowali się jak strzały.
Rzeźbione drzwi się rozwarły. Zabrzmiał bęben i trąbka. A w drzwiach stanął on.
Nieskazitelnie czyste, wygodne buty o białych sznurówkach i ekstremalnie czarne spodnie. Elegancka, szara koszula i długi, biały płaszcz z elementami pokrytymi szachownicą. Idealnie wygolona twarz, przyjazny uśmiech, no i te legendarne włosy w czarno-białe kwadraty... Tego człowieka nie dało się podrobić.
Seth Menacant Rocamadour. Prezydent Francji.
- Już spocznijcie, spocznijcie - powiedział i uśmiechnął się szerzej. Miał głos bardzo miły i ciepły, Jeanowi kojarzył się z filiżanką herbaty w jesienny wieczór. Wystawił dłoń w kierunku Charlesa. - Najszczersze kondolencje w kwestii pańskiego lokalu, po zaschniętych śladach łez na pańskiej twarzy wnioskuję, że był pan bardzo przywiązany.
- Zgadza się, panie prezydencie... - Charles, trochę nerwowo, ale odwzajemnił uścisk rąk.
- W pełni pana rozumiem, kiedy byłem mały to spłonęła piekarnia mojej cioci, czuliśmy się podobnie. Ach, a to pewnie pańscy towarzysze! Piękna pani i przystojny chłopak, miło mi was poznać! Jak się nazywacie? - Prezydent również im ochoczo podał dłoń.
- Betty Black.
- Jean-Cantal Roquefort.
- Ja jestem Seth Rocamadour, prawdopodobnie o mnie słyszeliście. Chodźcie wszyscy za mną, pragnę z wami porozmawiać.
Prezydent z gracją odwrócił się i poszedł do pałacu. Charles uśmiechnął się do przyjaciół i też poszedł, a Betty z Jeanem to odwzajemnili, po czym ruszyli za nim.
Weszli do gabinetu. Wielkie i przestronne okna, pokaźne biurko, okrągły stolik z czterema krzesłami, wygodna kanapa, kryształowy żyrandol, dywan, a to wszystko w kolorach czarnym i białym. Nawet sztuczne róże w donicy na parapecie pomalowane były na te kolory.
- Jak widzicie, nie lubię płynnych przejść między czernią a bielą. W życiu trzeba być konkretnym, twardo przechodzić od sprawy do sprawy. Czerń i biel to kolory ludzi rozsądnych. Dlatego podoba mi się twój styl, panie Roquefort - mówił prezydent, rozsadzając swoich gości przy stoliku i podając im filiżanki (rzecz jasna, w szachownicę). - Pionowe paski na eleganckiej koszuli, tak jest, to idealny wystrój na takie okazje jak nawet wizyta u reprezentanta swojej ojczyzny na arenie międzynarodowej. Jednak podwinięte rękawy sugerują, że tak ubrany możesz iść też na imprezę. To bardzo praktyczne. Szanuję to. Chcecie pączki?
Charles i Betty się zgłosili. Prezydent wcisnąć guzik na urządzeniu przy pasku, zaraz w gabinecie zjawił się lokaj z imbrykiem pełnym kawy i dwoma talerzykami, nalał do każdej filiżanki, podał okrąglutkie pączki z dziurką i szybko zniknął.
- Ale nie o modzie przyszliście tu ze mną rozmawiać, tylko o czymś znacznie ciekawszym... Prawda?
Spojrzał po nich i upił nieco kawy.
- Zeznania świadków i inne dowody jednogłośnie potwierdzają kilka faktów. Pierwszy jest chyba najprostszy. Minister propagandy, Xavier Picard, niestety zginął. Druga rzecz jest taka, że do zabójstwa przyznaje się Équipe de Révolte, czyli ta... przeklęta organizacja, te potwory, ci terroryści. Bękart francuskiej polityki. I to właśnie o nich chcę pomówić. Widzicie... ten atak był bardzo specyficzny. Deszcz kwasu? Podania o człowieku zamieniającym się w cień? To by się nie trzymało kupy dla zwykłych terrorystów. Ale jest jedna rzecz, jedno słowo, które może nas już na coś nakierować. Pewne błogosławieństwo, które nie zostało mi, niestety, nadane, ale każdemu z nich ORAZ każdemu z was... już owszem.
Popatrzyli po sobie. Betty zmarszczyła brwi. Czy jemu chodziło o...?
- Standy. Tak jest. Zdaję sobie sprawę z ich istnienia, zdaje sobie cały rząd. Sam mam swoją grupę ochroniarzy dysponującymi właśnie takimi mocami. Na sam początek jednak, zanim przejdę do rzeczy, chciałbym poznać wasze umiejętności. Wasze "Standy".
Trójka chwilę tak siedziała, przetwarzając to, co właśnie powiedział prezydent.
- Ale, skąd pomysł, że my je mamy?
- Byliście tam. Pojedynczy świadkowie, którzy nie uciekli, ale za to się ukryli, mówią o zadawaniu ciosów mimo braku kontaktu bezpośredniego między wami a terrorystami. A że pan, panie Grisloup, takowego posiada, nietrudno wywnioskować, skoro skupił pan wokół siebie ludzi z takimi mocami. A więc słucham!
Charles odstawił filiżankę, podniósł prawą dłoń i odwinął z palców skórę.
- To jest Venom of Venus. Skóra na moich palcach może wysuwać kolce i przekazywać nimi wszelkie płyny, które powstają w moim ciele. Wystarczy, żebym znał skład, a mogę wydzielać wszystko.
- Niebywałe... A pani?
- Och... Moja Tonight Josephine nie jest skomplikowana. Po prostu... No, to trochę głupie... Tam, gdzie uderzy, mogą powstawać szuflady. Jakie tylko chcę.
- O! Brzmi jak bardzo przydatna umiejętność! Mógłbym zobaczyć?
- Mówił pan, że nie widzi pan Standów.
- Bo nie widzę. Ale te szuflady chyba będą dla mnie widoczne, prawda? Efekty prawie zawsze są, z tego co wiem.
- No... Gdzieżbym śmiała odmówić...
Wstała i podeszła do ściany. Przywołany Tonight Josephine uderzył w nią i wysunął szufladę.
- Mogę w nich chować rzeczy na później i otwierać je gdzie chcę. W tej na przykład trzymam wafelki, na wypadek gdybym zgłodniała.
Prezydent z wielkimi oczyma wpatrywał się w szufladę.
- Niebywałe... A ty, młodzieńcze? Jean, tak?
- Tak. A zatem, ehem... Mój Stand jest raczej przystosowany do walki, ciężko mi będzie to pokazać...
- No to opowiedz.
- Tak... Je M'amuse odkryłem dopiero niedawno, więc jest słabo rozwinięty... Nadaje fale psioniczne. Takie, co zadają obrażenia wewnętrzne. A gdy je skondensuję i wystrzelę naraz, to fala staje się fizyczna i potrafi dobrze niszczyć.
Prezydent Rocamadour bez słowa wstał, jednym haustem dopił kawę i postawił filiżankę na parapecie, po czym otworzył okna.
- Proszę, zdmuchnij!
- Ja... nie jestem przekonany...
- Ładnie proszę, jako wasz dobry znajomy.
- No... dobra...
Obok chłopaka zjawił się różowo-miętowy robocik. Napiął antenę, odczekał kilkanaście sekund i wystrzelił falę fizyczną. Filiżanka wystrzeliła na podwórze, wyrwał się też jeden zawias skrzydła okna.
- Wow! - Prezydent szybko je złapał i zamknął oba. - Niebywałe... Ale lepiej tego nie powtarzajmy, to było trochę głupie...
Znów wszyscy usiedli przy stoliku.
- Heh, przepraszam, po prostu od zawsze byłem fanem fantastyki i oglądanie nadludzkich mocy w prawdziwym życiu sprawia, że się cieszę jak tamten chłopiec, którym byłem, heh, he... Ale do rzeczy. Wy się nadajecie. Wasi towarzysze się nadają. Jesteście do tego wręcz idealni.
- A "to" to znaczy...?
- Chcę, byście wytłukli Équipe de Révolte. Do ostatniego, wszystkich. Wiem, że już to planowaliście wcześniej, ale umówmy się, mimo szlachetności tego celu nie byłoby to zbyt legalne. A już każdemu z was zdarzało się popełniać przestępstwa, co? Pierre Crêpe, panie Roquefort? - Chłopak zacisnął zęby. - Tajemnicze paczki z Kolumbii, panie Grisloup? - Mężczyzna odruchowo wytarł nos. - Panno Black? Pornografia w wieku piętnastu lat?
Betty podciągnęła szal wyżej, ukrywając pąsy na policzkach.
- To jest ta część mojej historii, o której nie chciałabym rozmawiać...
- Ale panie prezydencie, skąd pan to wszystko wie? - zdziwił się Charles.
- Mam wszędzie oczy i uszy, panie Grisloup. Jedyne, co im umyka, to Équipe. Teraz macie solidne powody, by chcieć ich pokonać, a także nie tylko pozwolenie, ale nakaz z mojej strony. Rzecz jasna, możecie liczyć na wszelką pomoc finansową, mam dobre kontakty z Fundacją Speedwagona. Zadanie jest proste: dopaść wszystkich z Équipe i zabić, szczególnie tę szuję, Eryka Hommesa de Voituresa. Rozumiemy się?
- Tak jest.
- Doskonale.
I jak szybko przybyli do Pałacu, tak szybko wrócili na dach Nirvany.
* * *
Posiadłość Camembertów, Paryż, Francja, 20 listopada 2041
Jean szedł cichą uliczką w stronę domu swojej starej przyjaciółki. Zestresowany, trzymał komórkę przy uchu.
- Betty? Na pewno tam będą?
- No mówiłam. Nie martw się, René i Leo są bardzo mili. Z ich Standami szybko i łatwo przeszukacie dom tej twojej Brie, może znajdziecie jakieś wskazówki. Potem wróćcie do Glitter & Gold i na nas czekajcie. Ja i Charles mamy coś ważnego do załatwienia... Słuchaj, naprawdę muszę kończyć! - Klik.
Faktycznie, stali tam. Pod furtką, owiniętą policyjną taśmą, dwójka mężczyzn. Byli identyczni! Długie, kręcone włosy, brody "na Jezusa" i wąskie płaszcze, do których z jakiegoś powodu poprzyczepianych było sporo malutkich, pluszowych misiów. Ledwo zobaczyli chłopaka, w try miga stanęli obok niego i zaczęli go oglądać z każdej strony.
- Elegancki...
- Zręczny...
- Zdrowy...
- Młody...
- Z gustem...
- Dość wysportowany...
- Niezdrowa obsesja na punkcie jabłek...
- Nigdy nie przestał nosić muszek...
- Słyszałem dobre rzeczy o jego Standzie...
- Będą z niego ludzie...
- Jak z nas.
- Jak z nas.
Stanęli przed nim i uśmiechali się dziwacznie. Jean odsunął się na parę kroków z niepewną miną. Denerwował się, gdy musiał współpracować z dziwakami, których nawet nie znał. Choć pamiętał, że to pośrednio oni pomogli jemu i Betty
- A... Panowie to...
- LEO OSBOURNE!
- RENÉ OSBOURNE!
Złapali się za ręce i odchylili w prawo i lewo, zachowując przy tym równowagę.
- NIEPOKONANE DUO!
- A właściwie, teraz trio - dodał René. - Teraz nam będziesz pomagał. Zasada jest prosta, my wykonujemy robotę, ty pilnujesz by żaden z terrorystów nas nie zaatakował. A wiemy o tobie te wszystkie rzeczy, bo oprócz tego że jesteśmy genialnymi obserwatorami, to jeszcze hakerami. Wyszukać o tobie trochę informacji w internecie to była bułka z masłem.
- Pokaż nam tego swojego słynnego Standa.
Jean przywołał Je M'amuse. 
- Wygląda jak Stand jakiejś panny... - mruknął Leo.
- Nie. Nie wygląda. - Jean zacisnął zęby.
- Dość. Chodźmy, mamy robotę do wykonania! - przerwał René i ruszył w stronę domu.
Cała trójka stanęła przed nim. Leo przykucnął, przyłożył pięść do wyłożonej kostką brukową ulicy i wyszeptał:
New Albion No. 1...
Po wymówieniu tej co najmniej dziwnej nazwy Standa wokół niego zjawiła się złota aura. Z kostek na ulicy coś zaczęło się... podnosić! Małe laleczki z kamienia, w kształcie ludzi, wstawały, przeciągały się i ustawiały rzędami przed furtką. Kiedy była ich już cała armia, wtedy do akcji wkroczył René.
New Albion No. 3!
Również jego otoczyła złota aura. Na lewym przedramieniu pojawiła się mu bransoleta khaki z zielonym ekranem. René majstrował chwilę przy guzikach i pokrętłach, po czym spojrzał na laleczki. Wszystkie zaczynały biec pod furtką do domu.
- I teraz możemy szukać wskazówek... - stwierdził René, wciąż patrząc na ekran.
- Co... Co to jest? - Jean wybałuszył oczy.
- Nasze Standy, New Albion No. 1 No. 3. Nie, nie ma No. 2 ani żadnych innych. Można powiedzieć że dopełniają się wzajemnie, Leo jest stwórcą, ja manipulatorem. Chodzi o lalki, wszelkiej maści. Leo potrafi je ze wszystkiego wytworzyć, ja za to umiem je kontrolować. Takich samych użyliśmy, by znaleźć Lucardę kilka dni temu, pamiętasz?
- Pamiętam, dziękuję.
- No. To teraz my się zajmiemy robotą, a ty się rozglądaj.
Laleczki pobiegły w stronę budynku, a bracia odpłynęli w swoją bajkę. Jean stał nad nimi, patrząc się raz w tę, raz w drugą stronę. "Prezydent ma oczy wszędzie... Co to mogło znaczyć?", myślał. Nie żeby mu zależało, ale dla czystego bezpieczeństwa podciągnął nieco i naprostował stare, czarne spodnie z łatą na lewym kolanie. Wcześniej na to nie zwracał uwagi, ale teraz zauważył że przedstawia identyczny wzór twarzy, jak na piersi miał Je M'amuse. "Ciekawe".
Ta właśnie chwila nieuwagi zachwiała ich misją. Jean i René usłyszeli krzyk Leo i zobaczyli, jak się wznosi w powietrze, ciągnięty przez mężczyznę w grubej kurtce, wełnianej czapce i goglach.
- Noż cholera jasna... - Jean przeklinał świat, ruszając jednocześnie w pogoń.
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: ?
Stand User: ?
Wygląd: ?
Działanie: ?
Nazwa: New Albion No. 1
Stand User: Leo Osbourne
Wygląd: Ogólny brak, jedynie podczas używania wokół rąk Leo pojawiają się ledwie widoczne, czerwono-niebieskie ramiona, które poza tym nie mają użytku nawet w walce.
Działanie: Poprzez kontakt z materiałem jest w stanie wytworzyć z niego dowolnego rodzaju lalki, nie może jednak ich kontrolować.
Nazwa: New Albion No. 3
Stand User: René Osbourne
Wygląd: Przybiera formę dużej bransolety z guzikami, pokrętłami itd. oraz zielonym ekranem.
Działanie: Używając elementów bransolety może manipulować dowolnymi lalkami, ale nie jest w stanie ich tworzyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz