Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

poniedziałek, 11 listopada 2019

Jean's Bizarre Adventure - Gra cieni w deszczu

Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 18 listopada 2041
There's a Peeping Tom outside my window, he's been there for days... - ryczały głośniki w publicznej części Glitter & Gold. - And now it's only gone and gotten onto Sunday, and I think it's time to play...
O tej porze było tu całkiem luźno, ale dawało to okazję niedorobionym tancerzom do okazania swoich "kocich ruchów". I tak mężczyźni w kapeluszach kręcili się przy swoich partnerkach z dumą okazujących swoje sukienki, tak krwiście czerwone, że widać to było nawet mimo błękitnych i fioletowych snopów przeskakujących z miejsca na miejsce w rytm muzyki.
Charles Grisloup opłacał dobrych DJ-ów. Obecnie przy panelu obracał się z szerokim uśmiechem niejaki Squirrel Nut Zipper, dla przyjaciół Romuald Polnareff, regularny gość w poniedziałki i czwartki, który nie tylko stawiał na dobrą muzykę, ale i odpowiednie kolory świateł, najwyższej jakości hologramy półnagich kobiet wyświetlane przy słupach holograficznych po 22, a czasem nawet na konkretne drinki serwowane w barze przy odpowiednich playlistach. Wszystko, byle klientela się dobrze bawiła, a Grisloup równie dobrze zapłacił.
I to faktycznie działało - nawet zazwyczaj skamieniali strażnicy odciętej Strefy VIP przytupywali teraz swoimi wielkimi buciorami w rytm piosenki Jamie Berry, nadal się jednak nie uśmiechając.
Dwóch co najmniej ekscentrycznych mężczyzn siedziało przy wcześniej wspomnianym barze. Sączyli zamówione na ten wieczór przez Zippera koktajle winogronowe z bitą śmietaną, ze świeżych owoców sprowadzonych z Grecji przez lokalny wydział Higashikata Fruit Company.
Jeden z nich, ten starszy, miał na sobie koszulę w fioletowo-zielonkawe paski pionowe, z podwiniętymi rękawami i purpurową fedorę. W ręce trzymał długi parasol, w podobnej kolorystyce co jego koszula. Co chwilę poprawiał fedorę, jakby miała spaść, choć nie było takiej potrzeby.
Ten drugi, młodszy, nie był tak elegancki. Wręcz przeciwnie, cały na czarno, w ciemnym płaszczu, jedyne co było w nim jasnego to blada skóra, obrazek białego wzgórza na koszulce i kolce na skórzanym pasku owiniętym wokół jego łysej głowy, tuż nad "elfimi" uszami. Rozglądał się wokół z szaleńczym uśmiechem, pokazując wszystkim swoje lśniące, żelazne kły.
- N-No C-Comte... G-Gdzie on je-je-jest? - wydukał.
- Spójrz pod tamten hologram, Munster... - odpowiedział Comte - Ten w garniturze to on. Ma tam jakiegoś Standa, ale go nie użyje. Prosta robota, ja wprowadzam chaos, a ty go zabijasz.
- Don-Dobrze... Ra-Razem jesteśmy n-niepokonani, pra-prawda?
- Prawda, mój drogi, prawda. "Kolejny zamach Équipe de Révolte, nie żyje minister propagandy"... Już widzę te nagłówki... - Uśmiechnął się Comte, rozkładając parasolkę. Otoczyła go fioletowa mgiełka.
* * *
15 minut wcześniej
Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 18 listopada 2041
- Niżej! Niżej! - Betty odsunęła Jeana od kukły. Po wczorajszym spotkaniu z This Night wszyscy uznali, że dobrze będzie popracować nad umiejętnościami bojowymi i temperamentem chłopaka.
AL-CA-ZAR! - Betty wyprowadziła Standem trzy celne uderzenia.
- Widzisz? To nie takie trudne, by zadać obrażenia krytyczne bez wyprowadzania deszczu pięści. Spróbuj sam.
- Próbuję już od kilku godzin... - jęknął.
BONA! BONA! BONA! - Jego Stand uderzył kukłę podobnie jak mu pokazała Betty. Ta się tylko zakręciła i odchyliła nieco, ale efekt nie był porażający.
- Ghrrrr...
C'EST BONANANANANA! VOILÀ! - Uderzył, wściekły, serią w kukłę. Pękła na kilka części i się rozpadła.
- No. Zadowolony z siebie jesteś? - Betty fuknęła, zarzuciła szal i po drabinie wyszła z szuflady wielkości pokoju, która tymczasowo służyła za salę treningową.
Jean został sam. Spojrzał zrezygnowany na resztki kukły. "Gdyby tylko istniał Stand naprawiający wyrządzone szkody...", pomyślał. Usiadł na ławeczce, schował twarz w dłoniach. Jak to zrobić, jak się ogarnąć?
Wytarł się chustką i też wygrzebał z sali-szuflady.
- Ej, ale Betty, nie jesteś zła, prawda?
- ...
- Becia...
- Jeszcze raz się do mnie tak zwrócisz, a zamienię cię w szuflady i wrzucę do ognia.
- Jejku, przepraszam!
Betty nie odpowiedziała. Przejechała palcem po tablecie, czytając najświeższe wiadomości.
Jean usiadł przy jednym ze stolików pod holopoledancerką, gdzie zazwyczaj siedział Charles. Dalej w szparach między stołami można było znaleźć resztki kokainy. Rozejrzał się wokół - on i Betty znowu byli sami. Charles gdzieś zniknął, a dwóch kobiet i mężczyzn też nie było odkąd Jean się tu zjawił po raz pierwszy.
Na stoliku, oprócz kokainy i resztek rozlanych roztworów którymi Grisloup się ściągał na ziemię, leżało coś jeszcze - jego przepustka na darmowe drinki w barze w publicznej części klubu. Wydawana tylko zaufanym.
"Przecież nic złego się nie stanie...".
Sprawdził jeszcze raz - Betty zatonęła w internetowej gazecie. Jean wziął kartę i wyszedł ze Strefy VIP, unikając dziwnych spojrzeń strażników. Zaraz już siedział na krzesełku między starszym panem a dziwacznymi gośćmi, jednym z parasolem w ręce i drugim z kolczastym paskiem na głowie.
Tęgi barman, którego oczu nie było widać spod monobrwi a ust spod wąsów, zeskanował kartę i zaczął nalewać cydru jabłkowego z colą.
- Ty, jesteś pewien że masz tę kartę od Charlesa Grisloupa? - spytał.
- Aha, zgadza się.
- Wyglądasz na dość młodego, by być jego przyjacielem.
Jeana otoczyła różowa aura. Zaczął delikatnie traktować barmana falami, aż z nosa pociekła mu krew.
- A, niech ci będzie, mam ważniejsze sprawy na głowie... - wydukał i zaczął szukać chusteczek.
Jean zaczął sączyć alkohol. Pił już wcześniej, ale taki czysty z prawdziwego baru to rzeczywiście było coś świetnego, w przeciwieństwie do taniego bimbru pędzonego w mrocznych zaułkach Paryża. Wypił kilka łyków i postawił szklankę na blacie.
- Tęsknię za latami dwudziestymi, kiedy można było sobie przyjść na imprezę z przyjaciółmi, na chillu napić się coli i porozmawiać... - zaczął stękać ni to do siebie, ni to do Jeana staruszek. - Teraz to tylko karty, skanowanie, światełka...
Jean szybko go przestał słuchać. Jego uwagę przykuł cień jakiegoś tancerza na ścianie. Miał ruchy pełne gracji, można było czuć jak płynie w nim pasja. Ale który z tych drewien na sali tak dobrze tańczył? Jean nie mógł się dopatrzeć właściciela cienia. Znów spojrzał na ścianę - teraz pusto. Może mu się tylko zdawało?
Napił się kolejnego łyka drinka. Poczuł coś bardzo kwaśnego, a może gorzkiego? Ostrego? Nie mógł poznać, tak mu paliło język. Natychmiast to wypluł, niechcący na koszulę człowieka z parasolem. Zamroczony, nie słyszał wcześniej o czym rozmawiają, teraz też nie zrozumiał co mówił, ale widział jak wstaje, zakłada kapelusz i idzie na schodki prowadzące na wyższe piętro. Drugi mężczyzna gdzieś zniknął.
Jean zajrzał do środka, ale nic specyficznego nie zauważył. Oglądał tak szklankę, trzymając ją w ręce, aż mu wypadła z trzaskiem na ziemię. Poczuł straszne pieczenie na lewej ręce, zaśmierdziało spalenizną. Popatrzył - oparzenie, czerwona skóra oblana fioletowym płynem. "Skąd to..."
Zaraz na stolik obok niego spadła podobna, purpurowa kropla. I kolejna, i kolejna na niego. Strasznie piekło, miejsca które były w kontakcie z fioletową wodą dymiły się i śmierdziały, nie tylko u Jeana, ale i każdego innego na którego spadał ten dziwny deszcz. Jean wstał i wbiegł do wnęki w ścianie, gdzie kiedyś stała kanapa.
Fioletowy deszcz nabierał w sile - kropel spadających z sufitu (a właściwie, z rozciągających pod sufitem purpurowych jak winogrona chmur) było coraz więcej, ludzie uciekali z parkietu albo na zewnątrz z klubu, albo też we wnęki czy inne pokoiki gdzie takich chmur nie było. Jedyni którzy pozostali w tym deszczu kwasu to mężczyzna z parasolką, mężczyzna w garniturze i trzymający go mężczyzna z kolcami. Skąd on się tam tak szybko wziął? Jean nie wiedział, nie wiedział w ogóle nic oprócz jednego:
- To musi być jakiś Stand...
Odcięta szklanymi drzwiami dźwiękoszczelnymi (a więc bez purpurowego deszczu po drugiej stronie) Strefa VIP znajdowała się w linii prostej 15 metrów od niego, dokładnie po drugiej stronie sali. Po drodze deszcz i nieprzytomni klienci, którzy nie zdążyli się ukryć zanim spotkali się z ulewą, a Jean w swojej nieświadomości zostawił komórkę w Strefie, a mógłby nią teraz zadzwonić do Betty. Ta siedziała dalej tam gdzie wcześniej, nie mogła słyszeć co się dzieje.
- Cholera, cholera, cholera...
Wydedukować, kto był sprawcą, nie było trudno. Człowiek, obok którego Jean wcześniej siedział, stał nadal na tamtych schodach, trzymając rozłożoną parasolkę nad głową. Śmiał się, gdy patrzył na nieprzytomnych, a obok niego bez przerwy unosiła się humanoidalna forma z fioletowych chmur, świecąc złotymi oczyma.
Deszcz padał już wszędzie, dziwnie jednak omijał miejsce, gdzie skręcał się z bólu człowiek w garniturze. Wyglądał, jakby ktoś go dusił, ale nie było przy nim nikogo, choć Jean mógł przysiąc że wcześniej widział...
W tym momencie zdał sobie sprawę.
- Ten cień...
Cień bez właściciela, który wcześniej tańczył obok baru, stał teraz przy cieniu człowieka w garniturze, trzymał go za szyję. Ofiara się kręciła, wierzgała, aż straciła przytomność. Cień, ciągnąc cień truchła (wyglądało to, jakby samo ciało niósł jakiś duch) przeszedł po ścianie, po cieniu schodów wspiął się do mężczyzny od deszczu i wnet "wypłynął" zeń jego właściciel, wchodząc pod parasolkę.
- Hej, ludzie! Hej, wy co jeszcze zostaliście! - krzyczał ten w kapeluszu. - Ja nazywam się Comte, a mój przyjaciel to Munster. Radzę wam unikać mojego deszczu, bo jest silnie żrący! Tak, to tyle z ważnych rzeczy.
- Ej... - Uderzył go łokciem Munster.
- Tak, tak, też nie próbujcie się kryć bo cień Munstera może was dopaść wszędzie. Może się to dla was wydawać dziwne, ale i tak nie zrozumiecie. Zaraz pewnie uciekniecie, więc chcę tylko, byście coś dla mnie zrobili! Poznajecie tego pana?
Munster podniósł ciało garniaka. Gawiedź się poruszyła, na usta wielu trafiło nazwisko Picard.
- Doskonale! Tak jest, to Xavier Picard! Teraz idźcie i mówcie wszystkim, że Équipe de Révolte zabiła ministra propagandy!
Wszystkich zamurowało.
- No dalej, na co czekacie!? Specjalnie dla was chwilowo dezaktywuję deszcz.
Ludzie zaczęli masowo wybiegać, gubiąc dziurawe kapelusze, muszki, krawaty i wypalone kwasem kawałki ubrań.
- No. Poszperaj czy ktoś nie został, ja trochę jeszcze poleję. Niech Grisloup zauważy, że tu byliśmy. - zakomenderował Comte, znów spuszczając z chmur purpurowy deszcz. Munster wtopił się w ścianę pozostawiając po sobie tylko swój cień i zaczął biegać wokół. Niebezpieczne zbliżał się do wnęki, w której krył się Jean. Comte w tym samym czasie nucił sobie wesoło pioseneczkę i rozwijał kanapkę, a kwas jego Standa wypalał nieduże dziury wszędzie, gdzie spadał.
Munster był coraz bliżej. Przebiegł obok baru, zakręcił się wesoło w takt muzyki wygwizdywanej przez Comte i przeskoczył na kolejną ścianę. Jean przygotował Je M'amuse. Munster biegł, był coraz bliżej, bliżej.
- H-Hej, Comte, ja-jakiś dzieciak t-tu...!
BONA! - Stand uderzył w ścianę, się zatrzymał się cień Munstera.
- Uahaha! Zo-Zobacz, też ma "u-umiejętności"! Pewnie Gris-Grisloup go sobie z-znalazł. He-e-ej, młody, jak się na-nazywasz? - Munster wysunął się z cienia.
- Ugh, nie twój interes!
BONA! BONA! BONA! C'EST BONANANANA!
Munster od razu wskoczył w tryb cienia, zanim choćby musnęła go któraś z pięści Je M'amuse. Uderzanie ścian nie pomagało.
- No dalej, chło-chłopaczku! W-Walcz z cieniem!
Munster zsunął się na podłogę i, nietknięty kroplami, przeleciał na drugą stronę sali. Tam się wspiął na ścianę i zaginął gdzieś na suficie. Jean spojrzał na Comte - dumnie się uśmiechał, jedząc kanapkę. Purpurowy duch wciąż nad nim wisiał.
- Bu! - Jean nawet nie zwrócił uwagi, gdy zjawił się za nim Munster i złapał go za ramiona. - Nie chcę mi się z tobą wa-walczyć wręcz, bo wyglądasz na całkiem s-silnego, ale przecież też nie będę zabijał dzie-dziecka, nie jestem jakimś p-potworem.
Zaśmiał się złowieszczo. Siłą przycisnął Jeana do ściany, chłopak poczuł jak wyłamuje mu się któryś ząb.
- Mam lepsze sposoby na r-radzenie sobie z takimi "pro-problemami" jak ty. Shadowplay!
Nagle ściana stała się mięciutka, jakby była z gąbki. Munster nadal go wciskał, aż ściana znów stwardniała.
- Teraz t-to ty jesteś cieniem.
Jean spojrzał po sobie - żadnego światła. Zero możliwości ruchu w prawo lub w lewo. Widział swoje odbicie w lustrze na drugiej ścianie. Cień! Tylko i wyłącznie! Próbował przywołać Je M'amuse, ale to nic nie dało.
- Tak ci t-tylko przypomnę, chłopczyku, ż-że Standy nie mają cie-cieni! - krzyknął Munster, idąc w stronę swojego towarzysza.
"Cholera, cholera, chol... Kurwa!", wściekał się Jean. Jako cień był bezsilny. Ostatnia szansa w Betty.
* * *
- Dobra, i-idziemy - powiedział Comte.
- Czekaj, zjem kanapkę.
- Mhm. Ale śmierdzi...
- Z pasztetową.
- Mówiłem o k-kwasie, ale może to rzeczywiście to.
Siedzieli pod parasolem, a deszcz coraz mocniej niszczył nawierzchnię. Stopione głośniki już dawno przestały grać muzykę.
- M-Masz ognia?
- Dla ciebie zawsze.
Comte wyciągnął zapalniczkę, przyłożył płomień do przygotowanej przez Munstera końcówki papierosa.
- Mmm...
- W ogóle to co z tym dzieciakiem?
- Z-Zamieniłem go w cień.
- I zrobił coś?
- Nie miał c-co. Bo co by miał tu jeszcze robić o-o-oprócz ucieczki i wezwania ko-kolegów? Nas już dawno n-nie będzie.
- Ale wiesz, że tam jest Strefa VIP, w której zazwyczaj zbierają się towarzysze Grisloupa?
- ...S-S-Strefa? Ale że t-tamta?
Wskazał palcem tunelik zakończony szklanymi drzwiami, gdzie wcześniej stali strażnicy. Teraz zamiast nich stała tam kobieta w szalu, otoczona granatową aurą, a za nią cień o dziwnie znajomych kształtach.
- Brawo, Munster, brawo. Teraz muszę przerwać swój posiłek, czego nie znoszę.
- Sukinsyny! Tonight Josephine!
Stand wyskoczył zza dziewczyny i uderzył w podłogę, szuflada wystrzeliła ją w stronę schodów. Munster wszedł na ścianę jako cień, pociągnął za sobą Comte.
- Wyłazić!
Al-ca-zar! - Stand uderzał w ścianę, tworząc kolejne szuflady, lecz - jak już zdążył ostrzec Jean - nic to nie dawało.
- Munster, Munster, uspokój się. Przyznam, że z tak ciekawym Standem jeszcze się nie spotkałem i przyjemnością by dla mnie byłoby się z nim zmierzyć. Wypuścisz mnie?
- A-Ale jak coś ci się stanie... Kto ze mną zo-zo-zostanie?
- Och, przecież będzie dobrze. Jesteśmy przecież niezwyciężeni, prawda?
Betty miała dość tej pewnej siebie gadki. Już ogólnie miała dość tej dwójki, która zniszczyła pół dorobku jej przyjaciela i szczególnie miała dość samej siebie, że nie zwróciła na to wszystko wcześniej uwagi. Plus jeszcze ten martwy minister, to na pewno zwróci uwagę rządu na bar. Nie pokazywała tego, ale w środku się gotowała. Charles ją zabije...
- No to dawaj! Zmierz się ze mną! - Postawiła Tonight Josephine w pozycji bojowej. Comte wysunął się ze ściany i z luzackim uśmiechem stanął na metr przed nią.
Purple Rain. - wyszeptał. Obok niego zjawił się wspomniany wcześniej przez Jeana stand złożony z fioletowej mgiełki, jednak na tyle gęstej, że dało się odróżnić nos i usta, nie wspominając już o oczach podobnym do lamp. Betty nie potrafiła zrozumieć, skąd u tylu Standów taka cecha, jej własny nie miał oczu w ogóle, a działał.
- A zatem? Atakujesz czy nie?
- Mmmhmhmhm... - mruknął Comte. - Mój Purple Rain składa się, tworzy i manipuluje chmurami, z których pada żrący kwas, o czym wiesz. Czego jednak nie wiesz, to że absolutna manipulacja tymi chmurami wpływa też na ich stan skupienia.
Na skroni Betty pojawiły się krople potu. Nagle zdała sobie sprawę, że coś ją drapie w nosie i w gardle.
- Ja już zaatakowałem.
Wtedy zrozumiała. Cały czas, który poświęciła na oczekiwanie na jego atak, wdychała wytwarzane przez Purple Rain chmury. Comte szybko się odsunął, gdy Tonight Josephine zaczął uderzać w Stand, jednak żadna pięść nawet go nie drasnęła. Wszystkie wpłynęły w toksyczną mgiełkę. Betty syknęła, gdy poczuła działanie kwasu na własnej ręce.
- Próbujesz walczyć z chmurą, głupia? - krzyknął Comte. Podniósł prawą pięść Purple Rain, wytworzył dużo chmurek wokół i błyskawicznie zbił je w ciało stałe. - Resublimacja, panienko.
Uderzył w jej Stand, zanim skonfundowana Betty zdążyła zareagować. Uderzenie było mocne, została plama kwasu, która wypaliła dziurę w jej koszulce.
- Stanik Lucky Land, czarny, z falbankami, rozmiar 82D... Masz dobry gust, panienko. Gdybyś nie była tak denerwująca, moglibyśmy zacząć się spoty...
AAALCAZAAAR!!! - Ta chwila rozkojarzenia pozwoliła Betty wyprowadzić serię uderzeń, z Comte wystrzeliła masa tycich szufladek. Kaszlnął parę razy krwią i się odsunął dalej.
- A więc to tak... - Spojrzał na nią złowrogo i wypluł zęba. - Ale i tak już przegrałaś!
W tym momencie poczuła, że coś twardego zatyka jej przełyk, następnie boleśnie przemieszcza się w dół, aż zatyka prawą odnogę tchawicy. Przynajmniej mogła, choć z lekkimi problemami, ale oddychać...
- Chmury Purple Rain, które wciągnęłaś razem z powietrzem do płuc, teraz zbiły się w kulkę z kwasu. Wszystko, czego dotknęła, jest teraz poranione tak, że już nigdy niczego normalnie nie przełkniesz, każdy oddech będzie bolał, jakbyś wdychała całe piekło! A mogę dokonać jeszcze większych szkód, nawet porozrywać wszystkie naczynia włosowate w twoich płucach, jeżeli jeszcze choćby drgniesz. Stój tam gdzie stoisz. Mógłbym cię zabić, ale nie jesteśmy potworami i nie mordujemy dla przyjemności, tylko z obowiązku... Munster! Zamień ją w cień!
- S-S-Się robi!
Mężczyzna (jego cień) zaczął iść po ścianie w stronę mającej coraz większe problemy z oddechem Betty. "Do jasnej cholery, gdzie jest Jean?! Powiedział, że ma pomysł jak to wszystko rozwiązać, tylko że potrzebuje czasu... Może uda mi się..." - Betty zaczęła grzebać w kieszeni.
- Jeżeli szukasz zapalniczki to nie radzę, mój Purple Rain jest odporny. A nawet gdyby nie był, zaczęłaby płonąć też kula w twoich płucach i zginęłabyś w męczarniach.
Betty przestała grzebać w kieszeni.
Cień Munstera stał teraz obok jej cienia. Złapał go, ona poczuła nacisk jego lewej ręki na ramieniu, a prawej na piersi. Podniosła się i wyprowadziła zamach, uderzenie jej cienia w cień Munstera też zadziałało. Szybko się odsunął, wyskoczył ze ściany, już jako człowiek.
Kulka wleciała do płuca, Betty zakłuło w płucu i zaniosła się krwawym kaszlem. Munster ją złapał i przyłożył do ściany. Ta zaczęła się robić miękka jak gąbka...
- I... zwyciężyliśmy! - zawołał Comte. - Mówiłem ci, Munster, wspaniałe z nas duo!
Wtem wszystkie światła pogasły, zrobiło się niebywale ciemno. Betty, która zdążyła się zamienić w cień, wyleciała ze ściany na podłogę. Munster jęknął, gdy usłyszał kroki.
- Mówiłem, Betty, że mi się uda! - Wszyscy usłyszeli znany już sobie głos piętnastolatka.
- J... Jean... - wycharczała.
- Gdy byłem cieniem, mogłem dalej interreagować z cieniami otoczenia, jakbym nie był tylko płaskim zaciemnieniem na ścianie. Jednak tam, gdzie światła zwyczajnie nie było, za nic nie mogłem się dostać. Łatwo było zrozumieć, że tam gdzie cień nie ma prawa powstać, tam nie zadziała umiejętność Shadowplay. Wystarczyło więc dotrzeć do głównej skrzynki elektrycznej, co ułatwiła mi tamta forma, no i odłączyć prąd w całym lokalu, by pogasły wszystkie światła. Wróciłem do zwykłej formy, Betty słyszę że też, a pan, panie Munster, żadnym cieniem już nie zostanie, zgadza się? - wygłosił.
- A-A-Ale... Ale... AAA!!! Z-ZMYWAM SIĘ STĄD! - wrzasnął Munster. Słychać było szybkie kroki ciężkich buciorów i trzask drzwi. W barze pozostał już tylko jeden przeciwnik.
Światła powróciły. Jean, nieco poobijany, stał w drzwiach do korytarza prowadzącego do pomieszczeń technicznych baru. Trzymał w ręce pilot zdalnego sterowania systemem elektrycznym, przydatny w takich lokalach. Betty, krwawiąc, leżała na ziemi pod ścianą, a na to wszystko patrzył zaskoczony Comte. Zeskoczył ze schodów, rozłożył parasolkę i krzyknął:
- Zapomniałeś o mnie, chłopaczku! Purple Rain! - W pomieszczeniu zaczęły zbierać się chmury.
- A ty zapominasz, że mój Stand to coś więcej niż pięści. Je M'amuse!
Różowo-miętowy robot wyskoczył obok Jeana, z anteny zaczął nadawać silne fale psioniczne. Comte chwilę wyglądał na skonfundowanego, po czym zbladł, a ciemna krew potoczyła się z jego nosa i uszu. Padł na kolana, jego oczy wykręcił zez rozbieżny.
- Fale, które bez ochrony dokonują obrażeń wewnątrz twojej głowy. Silnie osłabiają. Dopiero po potraktowaniu czymś takim... - Podszedł powoli do wroga, z którego ust zaczęła wyciekać ślina. - ...Przychodzi czas na pięści.
C'EST BONA! BONA! BONA! VOILÀ!
Comte wyleciał na parę metrów w tył, odbił się od ściany i upadł na ziemię, bez życia. Licznik trupów w pomieszczeniu wzrósł do dwóch.
- Nikt nie zabija moich przyjaciół.
- J-Jean... - jęknęła Betty z podłogi. Była dumna, że Jean jednak podołał temu, czego dzisiaj długo go uczyła.
- Chodź, Black, zaniosę cię do Strefy VIP. Opatrzymy twoje rany i zaczekamy na Charlesa, on pomoże cię połatać do końca.
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: Purple Rain
Stand User: Comte
Wygląd: Zazwyczaj przybiera formę humanoidalną z ciemnofioletowych chmur. Kiedy manipuluje własnym ciałem, może przybierać formę stałą, jeszcze ciemniejszą. Posiada parę złotych, żarówiastych oczu. 
Działanie: Stand potrafi tworzyć i manipulować chmurami ze żrącego kwasu, padać nim jak deszcz, formować w ciało stałe, wywoływać oparzenia i zadawać obrażenia fizyczne (tylko, gdy nie jest w formie gazowej).
Nazwa: Shadowplay
Stand User: Munster
Wygląd: Brak, gdyż jest to Standa przywiązany do cienia użytkownika. Gdy ten w trybie cienia, widać ruchy jego oczu i ust.
Działanie: Stand potrafi manipulować rzeczywistością poprzez cienie, np. ciągnąc cień dźwigni przesunie też samą dźwignię. Potrafi także wciągnąć swojego użytkownika lub innych ludzi w "świat cienia", gdzie nie odbierają obrażeń od niczego innego niż cieni. Bezużyteczny w głębokiej ciemności, bo w niej nie mogą powstawać cienie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz