Polecany post

Opowieści z Dziwnego Zachodu - Klątwa miasteczka Mill Valley

Mill Valley, Kansas, 31 lipca 1867 - "Droga do Światłości". Hm. Tak się nazywa? - zapytał Igor Bursche, nieco zgniły najemnik, ...

czwartek, 28 listopada 2019

Jean's Bizarre Adventure - Gdzieś tam, ponad tęczą, wznosi się Pasażer

Posiadłość Camembertów, Paryż, Francja, 20 listopada 2041
- Muszę tu zostać i ogarnąć lalki! Sprowadź ich tu, szybko! - wrzasnął René.
Jean zaczął biec za człowiekiem trzymającym Leo. "Trzymającym" to złe określenie, bo ledwo go podniósł, przypiął go pasem do kamizelki pod kurtką i ruszył z wolnymi rękoma, gdy chłopak sobie wisiał, nieprzytomny. Jean pobiegł za nimi, widział że człowiek w kurtce wykonuje ruchy do żabki, jakby pływał w powietrzu. Sytuacja była bardzo nieciekawa.
"Może jak wejdę gdzieś wyżej i użyję fal, to go strącę na ziemię...?". Wróg ewidentnie był profesjonalistą, jego żabka w powietrzu była mistrzowska. Ni stąd ni zowąd skręcił z ulicy nad dachy domów. Teraz Jean nie miał wyjścia - puścił się pędem w stronę najbliższej bramy i pomknął po schodach na czwarte, najwyższe piętro kamieniczki, używając Je M'amuse wyrwał drzwi na strych z zawiasów i po drabinie wyszedł na płaski dach.
Kilka bloków dalej leciał wróg, spokojnie zagarniając nogami powietrze, łącząc pięty i podciągając je pod pośladki, by ostatecznie wykonać energiczne kopnięcie, wypychające go do przodu. Z każdą taką sekwencją pokonywał wiele metrów w kilka sekund. Jean musiał biec i skakać. Między blokami były dwumetrowe przerwy. Bieg, bieg, bieg, skok! Bieg, bieg, bieg, skok! Bieg, bieg, bieg, skok! Z budynku na budynek.
Wróg obrócił się, spojrzał przez swoje gogle bezpośrednio na Jeana. Zaczął płynąć szybciej. "Cholera!". Wyleciał nad większą ulicę, gdzie co i rusz przejeżdżało wiele pojazdów. Przeskok na drugą stronę był za duży jak dla chłopaka. Chyba że...
Spojrzał niepewnie na Je M'amuse, a Stand, choć jak zawsze bez konkretnego wyrazu twarzy, odwzajemnił spojrzenie. Zadrżała antenka. Gdy Stand robił nieduże kółka wokół chłopaka i ładował najsilniejszą falę, jaką mógł, on sam szedł powoli w tył, na przeciwny brzeg dachu. Przełknął ślinę.
- Chyba oszalałem.
Kiedy fala się naładowała, ruszył pędem i odbił się od krawędzi, najmocniej jak potrafił. Poleciał kilka metrów w powietrzu i w ostatniej chwili wystrzelił sobie falę w plecy.
Ale to był kopniak. Poleciał z dziesięć kolejnych metrów, kopnął wroga w głowę i rozbił się w jakichś pudłach na środku dachu kolejnego budynku. Wróg robił niekontrolowane fikołki w powietrzu i powoli się obniżał, też w stronę dachu. Leo na jego pasku trząsł się jak trzcina na wietrze. "Jeżeli czegoś nie zrobię, rozwali sobie na czymś czaszkę".
Je M'amuse!
Złapał jego ciało i pociągnął w dół (przeciwnika rzecz jasna też) i szybkim ruchem zerwał z paska.
- Aj, kurw... Noż ja... Ugh... - warczał człowiek w czapce.
- Kim jesteś?!
- Déssert! Déssert Habitant! - sięgnął do paska i wyciągnął z pochwy pistolet, szybkim ruchem uderzył Jeana kolbą. Gdy ten odskoczył i złapał się za szczękę, Déssert znowu wzniósł się w powietrze. "Cholera, tego nazwiska Betty mi nie podała. Podobnie z Comte i Munsterem. Albo zapomniała, w co wątpię, albo rekrutują...", pomyślał Jean.
- Przyznam że to ciekawy trik, to co zrobiłeś by mnie dogonić. Ale twój Stand... Je M'amuse, zgadza się? Widzę że jest bliskodystansowy. Silny, ale mój Over The Rainbow może łatwo mu umknąć. - Zaczął krążyć wokół Jeana. - Może teraz raczysz mi wyjaśnić, o co chodzi? Zjawiasz się z kolegami pod domem, z którego mam zabrać parę rzeczy?
- Czego tam szukasz? Akurat w domu porwanej córki generała? - Jean miał lekką zadyszkę. - Jesteś jednym z nich, prawda? Z Équipe de Révolte...
- Ugh... Uch... To nie miała być trudna misja, do cholery! - Déssert wymierzył pistolet i strzelił kilka razy. Ciągłe machanie nogami, by utrzymać się w powietrzu, z pewnością w tym nie pomagało, więc nie trafił ani razu.
Jean zaczął wspinać się na stary komin i ładować falę. Wypchnął z anteny Je M'amuse wszystko co miał, zanim Déssert wystrzelił resztę magazynka. Trafił idealnie, cel zaczął kręcić się jak beczka.
Habitant zaczął machać rękami i nogami, stabilizując swoje ruchy i starając się jak najszybciej oddalić się od chłopaka.
- Ugh, żebym nie mógł sobie poradzić z 15-latkiem... - Wyciągnął z kieszeni komórkę i zaczął wklepywać numer, po czym wcisnął zieloną słuchawkę. - Halo? Delest, jesteś tam?
- Jestem! - Usłyszał z drugiej strony. - Gdzie TY jesteś? Zniknąłeś mi z pola widzenia. Co z tamtą trójką?
- Zabrałem jednego, ale ten dzieciak za nami pobiegł. Okazał się być bardzo sprytny... Do jasnej cholery, prawie mi podarł kurtkę! Bez niej to ja sobie mogę od razu w łeb strzelić. Powiedz Erykowi, że w dupę może sobie wsadzić rozdawanie takich beznadziejnych Standów!
- A może powiesz mu to w twarz, co? Na razie kieruj się do domu Camembertów i odzyskaj urywek.
- Powiem! Zobaczysz, że mu powiem, Cime! - Rozłączył się.
Schował telefon do kieszeni, upewnił się że faktycznie skończył mu się jedyny magazynek. "Płynąc" w stronę posiadłości, obejrzał się czy ten denerwujący dzieciak przypadkiem znowu nie postanowił...
- C'EST BOOOOOOOOON...! - wrzeszczał właśnie ten dzieciak, lecąc w jego stronę. Znowu się wystrzelił!
Déssert nie zdążył zareagować, chłopak wbił mu się w plecy i złapał za rękaw kurtki. Kurtki! Habitant nie mógł dopuścić do jej zniszczenia, albowiem ona i tylko ona zapewniała mu możliwość korzystania z Over The Rainbow. Durna właściwość Standów przywiązanych do przedmiotów... Dobrze o tyle, że nie przekazywała obrażeń. Z drugiej strony, w żaden sposób przed nimi nie chroniła, właśnie dlatego teraz pod wpływem pięści dzieciaka i jego Je M'amuse obaj zaczęli spadać na małą uliczkę dwie przecznice od posiadłości Camembertów.
W końcu uderzyli w ziemię, a raczej, Déssert uderzył i złamał przynajmniej dwa żebra, jednocześnie amortyzując upadek przeciwnikowi. "Kurwa!". Zrzucił go na bok, szybko wstał i zaczął go kopać.
- A masz! A masz! A masz, a masz, a masz! Lepiej się ciesz, że Over The Rainbow nie ma humanoidalnej formy, bo bym cię jeszcze bardziej kopał!
Kopał go kilkanaście sekund, zaślepiony wściekłością, nawet nie zauważył jak plującego krwią chłopaka otacza różowa aura, jego Stand powoli przechodzi za Désserta i łapie za kawałek krawężnika. Skupił wszystkie swoje siły, jakie mógł (a było ich całkiem sporo, bo choć znajdował się pięć metrów od Jeana, to maksymalny promień działania od usera przed całkowitym zniknięciem to było aż osiem metrów) i wyrywa cały długi blok z kamienia i rozbija go o ziemię, tak by zostały z niego tylko kamyczki.
- Co to za... - jęknął Déssert i spojrzał za siebie.
Jean tylko się uśmiechnął.
C'EST BONANANANANA! Je M'amuse z błyskawiczną prędkością brał z ziemi kawałki powstałego gruzu i ciskał nimi w Désserta. - BONANANANANANA! - W końcu upadł, bez przytomności, na bruk. Stand podniósł pozostałą część wyrwanego krawężnika i zmiażdżył mu golenie. - VOILÀ!
Jean wstał i otarł twarz z krwi, którą wykaszlał. Następnie zerwał z niego kurtkę i przymierzył. "Nie, nie działa... Chyba z Over The Rainbow może korzystać tylko on. No cóóóż...". Rozerwał kurtkę na dwie części i wrzucił do kanalizacji przez uchylony właz. Następnie złapał Désserta za ręce i zaczął ciągnąć za sobą do domu Camembertów. Trzeba zobaczyć, jak sobie radzi René i czy Leo dotarł...
* * *
René, zlany potem, dalej biegał wszystkimi laleczkami po całej posiadłości, szukając wskazówek. Wokół nic, tylko tony kurzu i tasiemki zostawione przez policję. Poszukiwania i zmartwienie o Leo tak go zaabsorbowały, że nawet nie zwrócił uwagi na mężczyznę o długich włosach, których kilka pasem z tyłu było spiętych w warkocz i w wąskiej kurtce, która bardziej podkreślała jego mięśnie niż chroniła przed jesiennym wietrzykiem, który stanął za nim.
- Dobra koleżko, teraz dezaktywujesz Standa i nie wykonujesz gwałtownych ruchów.
Nie mając zbytnio innych opcji, René zdecydował się wysłuchać polecenia. Obrócił się powoli, ale bransoleta nie zniknęła. Dobrze udawała prawdziwą część jego wystroju.
- Kto ty jesteś?
- Jamiroquai.
- Piekielnie dziwne imię, ale pasuje do kogoś wyglądającego jak Jezus... Tak będę na ciebie mówił, Jezus. Ty do mnie mów Delest. Niemniej, gdzie są twoi koledzy?
- Zniknęli gdzieś z twoim.
- Noż kurwa mać, gadasz albo zmiażdżę ci czaszkę, krótka piłka! - Po obu stronach głowy René zjawiły się mechaniczne dłonie. - Wiem, że go widzisz. Też masz Standa. Zanim przejdę do kolejnych pytań... Znasz Betty Black?
René zlał pot. Skąd on...
- Pierwsze słyszę.
- Czyżby? A wiedziałeś, że pot na karku, powstały ze stresu po kłamstwie, najgorzej pachnie?
René poczuł, że jego włosy są podniesione, a przy karku ląduje drobny, chyba lekko zadarty, ale bardzo zimny nos. Chyba już gdzieś kiedyś podobny widział...
Nos wciągnął nieco powietrza i się odsunął.
- Tak, mam tę umiejętność oceny czyjejś prawdomówności. A ty jesteś perfidnym kłamcą. Znasz Betty Black, masz z nią kontakt i wiesz, gdzie jest!
- A czy potrafisz zgadnąć, jaka jest umiejętność mojego Standa?
- Oczywiście że nie, co to za niedorzeczność?
- To ja ci pokażę. New Albion No. 3!
Zalew laleczek wybiegł z posesji Camembertów i zbił Delesta z nóg. Część z nich złożyła się w coś na kształt pięści i zaczęła okładać go po twarzy.
- A! Ugh! N-Niech to... The Passenger!
Błękitno-biały niby robot z błyszczącymi oczyma wyskoczył z Delesta. Wysunął dłoń przed siebie, wystrzeliło z niej coś pomarańczowego i wylądowało na ścianie, tworząc sporą elipsę w tym samym kolorze, jakby pełną kręcącego się żelu. Z drugiej wystrzelił identyczną rzecz, tylko że niebieską, akurat pod siebie. Wleciał w nią jak w zwykłą dziurę i wyleciał z pomarańczowej, z paroma skonfundowanymi lalkami. Każdą z nich zdeptał obcasami.
- Co do...?!
- Tworzenie portali! - zawołał Delest, wstając i otrzepując z siebie kurz - To umiejętność mojego The Passenger! Imponujące, co? Mogę zwiać twoim lalkom, kiedy tylko zechcę. Poza tym, chyba nie masz ich nieograniczenie wiele, z tego co widzę.
- To poczekaj, aż wróci Leo... - szepnął do siebie René, nie będąc jednak pewnym, czy w ogóle wróci. Strasznie długo już ich nie było...
Delest otworzył kolejny portal na ziemi za René i zaraz z niego wyszedł, René jednak zdążył się obrócić i przygotować lalki do ciosu, wróg jednak tylko się uchylił i uniknął ciosu, samemu jednak spuszczając deszcz pięści
A-RA-RA-RA-RA-RARARARA! - Podczas bycia okładanym przez niewybrednie silne ręce The Passenger, René usłyszał ten dziwaczny okrzyk bojowy. Brzmiał, jakby Stand próbował coś nucić, ale notorycznie zmieniał "l" na zmiękczone "r". Zdał sobie sprawę, że właściwie to podobną cechę dzieli z nim jego użytkownik.
Zbił wszystkie lalki w pobliżu w kupę i rzucił się nimi na Delesta, ale ten otworzył portal i wyskoczył kilka metrów dalej.
- Jakbyś się nie starał, zawsze ci umknę!
New Albion No. 3 przypuścił kolejny atak, znów nieudany. The Passenger uderzył go kilka razy i rzucił na ziemię. Delest stanął na środku ulicy z pewnym siebie, a wręcz z cwanym uśmiechem, skrzyżował nogi i rozłożył ręce, a jego Stand zawisł nad nim z nogami w górze i rękami na piersi swojego usera. Też sprawiał wrażenie, jakby był bardzo z siebie zadowolony. To był moment, gdy szala zwycięstwa się odwróciła.
Za Delestem zaczęły rosnąć dwie wielkie jak olbrzymy kukły-lalki. Za nimi stał Leo, trochę poobijany, trzymając dłoń z aktywnym New Albion No. 1 przy ziemi. Puścił porozumiewawczo oko do René.
Ten spojrzał na bransoletę i wcisnął parę guzików. Nim Delest się odwrócił, silne kukły posłały go na ziemię i zaczęły bić, kopać i deptać. Gdy już przestały, obolały wróg, już bez paskudnego uśmieszku, strzelił jednym portalem przez otwarte okno do jakiegoś, a drugim pod siebie. I zniknął.
- RENÉ OSBOURNE!
- LEO OSBOURNE!
Przybili sobie piątkę.
- NIEPOKONANE DUO!
- Chyba macie na myśli trio, co? Heh... - Usłyszeli głos zza rogu. To szedł Jean, lekko krwawiąc i ciągnąć gościa teraz już bez kurtki.
Bliźniaki rzuciły się na niego i zaczęli ściskać i całować po policzkach.
- Nawet nie wyobrażam sobie, jak by to się potoczyło bez ciebie! - mówił Leo.
- Uratowałeś mojego brata! Wiedziałem, że się uda! - dodawał od siebie René.
- Drobiazg, drobiazg... Ale... Ale nie ściskajcie tak mocno... Jeszcze mi się żebra nie zrosły...! AAA!!!
Wzięli nieprzytomnego Désserta i ruszyli do "Glitter & Gold". Nie było już sensu szperać po domu, skoro trafił się taki skarb.
* * *
Mieszkanie przy Rue Charles Moureu, Paryż, Francja, 20 listopada 2041
Delest Cime wylądował twarzą na podłodze. Wyjrzał za okno - jego przeciwnicy już sobie szli. I mieli Désserta, którego miał asekurować.
- Muszę ich trochę podpatrzeć. Skoro znają Betty, to pewnie są z tego całego Urgent France. Chyba zaczęli działać przeciwko nam... Gdybym znalazł ich kryjówkę, mógłbym z drobną pomocą ich naraz wyeliminować, odbić Désserta - zawahał się chwilę - I zobaczyć się z siostrą...
Wyciągnął telefon i wystukał numer.
- Halo? Vert? Ta woja piekielna umiejętność bardzo mi się przyda... I trzeba coś przekazać Erykowi...
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: Over The Rainbow
Stand User: Déssert Habitant
Wygląd: Nie ma dokładnej, przywiązany jest do białej kurtki zimowej, puchowej, z tęczowym paskiem wokół brzucha, na linii pępka.
Działanie: Umożliwia swojemu userowi wznosić się w powietrze i poruszać się w nim jak w wodzie. Pozwala to na łatwe przemieszczanie się w otwartych przestrzeniach, ale staje się bezużyteczne bo utracie/zniszczeniu kurtki.
Nazwa: The Passenger
Stand User: Delest Cime
Wygląd: Robot postury właściciela o żółtych oczach, z biało-niebieskimi elementami i dziwnym symbolem na piersi. 
Działanie: Wystrzeliwane przez niego kule (niebieskie i pomarańczowe) są w stanie otwierać portale, które połączone działają jak zwykłe przejście. Przydatne do szybkiego poruszania się na duże odległości, ucieczek i różnych trików. Naraz mogą być otwarte wyłącznie dwa portale, otwarcie kolejnego w konkretnym kolorze powoduje zamknięcie poprzedniego (ta sama zasada jak przy Portal Gun z gry "Portal").

niedziela, 17 listopada 2019

Jean's Bizarre Adventure - Na dworze Szkarłatnego Pana

Szczyt wieżowca Nirvana, Paryż, Francja, 19 listopada 2041
Wieżowiec Nirvana był zbudowany w 2026. Znajdował się parę kilometrów od wieży Eiffla, wystawał ponad inne drapacze chmur i było go dobrze widać. Projektował go Gérard Fromage, inspirując się legendarnymi mangami Rohana Kishibe, dlatego budynek cechował się wysokością, smukłością i, możnaby rzec, gracją. Autor inspiracji, słynny mangaka z Morioh, sam przyznał, że wieżowiec "całkiem nieźle" oddaje klimat jego komiksów. Nawet kupił tam mieszkanie, około dziesięciu pięter pod Glitter & Gold i co roku przyjeżdżał na tydzień na wakacje. Zdarzało mu się odwiedzać bar, na ścianie w gabinecie szefa wisi zdjęcie jego, Charlesa i architekta Gérarda.
Fromage zadbał o dostępność. Niedaleko wieżowca znajduje się stacja kolejowa, stacja metra, prosta droga na lotnisko, a na dachu - punkt lądowania helikopterów. To właśnie na nim teraz stali Charles, Betty i Jean.
- To... co tu robimy? - spytał Jean.
- Czekamy - odparła Betty. - Przyszli rano panowie w garniturach. Ze sprawą ataku wczoraj. Mówią, że ktoś ważny chce porozmawiać z uczestnikami incydentu i szefem lokalu. No to jesteśmy.
- Ktoś ważny...?
- Bardzo. Ich słowa.
W oddali usłyszeli helikopter. Wkrótce się wyłonił się i wylądował, a jeden z tęgich garniaków wprowadził trójkę do środka. Wystartowali.
Charles był smutny. Rozwijał i zwijał skórę na swoich palcach, tak jak to miał - według Betty - w zwyczaju w takich momentach.
- Przepraszam cię za wczoraj... - Jean zaczął grzebać w kieszeni.
- Ech... To nie twoja wina... Starałeś się ich powstrzymać... Comte poniósł karę. Tylko bar... Mój piękny bar... - Z oka popłynęła mu łza.
Jean wyciągnął co chciał i podał Grisloupowi. Był to nieco pokruszony lizak jabłkowy. Charles wziął go do ręki i popatrzył chwilę ze smutnym uśmiechem.
- Heh... Dziękuję...
- Zakład ubezpieczeń już potwierdził, że uda się pokryć wszystkie szkody - przypomniała Betty. - W ciągu miesiąca Glitter & Gold powinno wrócić do normy. A kto wie, może uda się uzbierać na nowszą konsolę? Poza tym Strefa VIP jest nietknięta, a zarazem twoje mieszkanie.
- I Jeana. Pozwalam mu spać w kanciapie na manekiny. Lepiej by miał bliżej do miejsca z jedzeniem i ciepło, niż w tamtym zapuszczonym mieszkaniu na Rue Mathurin Régnier.
- Te manekiny dalej nie dają mi spać... - jęknął cichutko chłopak.
- To trzeba było powiedzieć, zorganizowałabym mu szufladę. Jak sobie.
- Ale nie będę musiał płacić czynszu?
Betty uśmiechnęła się pod nosem.
Helikopter zaczął się powoli obniżać.
- Gdzie tak właściwie lecimy? - spytał garniaka Charles.
- Do celu - burknął ten w odpowiedzi.
Jean wyjrzał za okno, to samo zrobił Grisloup po drugiej stronie. Nagle rozpoznali ten stary, ale pięknie utrzymany budynek.
- Czy to jest...?
- Pałac Elizejski!
Wylądowali na dużym placu przed gmachem. Dawno temu był posiadłością szlachecką, jednak został przejęty przez coś kompletnie innego - przez rząd i stał się siedzibą samego prezydenta.
- Czy my... Czy my mamy się... - Obu chłopaków zlał pot stresu, gdy wyładowali na dużym placu. Tylko Betty zdawała się zachowywać zimną krew.
- Tak jest.
Strażnik otworzył drzwi. Wyprowadził wszystkich na długi, czerwony dywan, prowadzący pod same drzwi Pałacu. Na każdym boku stał rząd gwardii uzbrojony w rzeźbione karabiny z bagnetami, a na końcu - piękne, wielkie drzwi ze wzorami.
- Nie mówcie mi, że...
- BAAAAACZNOŚĆ!!!
Jean szybko poprawił kołnierz i muszkę, z głowy ściągnął kaszkiet, bagnety poszły w górę, a wszyscy obecni na placu wyprostowali się jak strzały.
Rzeźbione drzwi się rozwarły. Zabrzmiał bęben i trąbka. A w drzwiach stanął on.
Nieskazitelnie czyste, wygodne buty o białych sznurówkach i ekstremalnie czarne spodnie. Elegancka, szara koszula i długi, biały płaszcz z elementami pokrytymi szachownicą. Idealnie wygolona twarz, przyjazny uśmiech, no i te legendarne włosy w czarno-białe kwadraty... Tego człowieka nie dało się podrobić.
Seth Menacant Rocamadour. Prezydent Francji.
- Już spocznijcie, spocznijcie - powiedział i uśmiechnął się szerzej. Miał głos bardzo miły i ciepły, Jeanowi kojarzył się z filiżanką herbaty w jesienny wieczór. Wystawił dłoń w kierunku Charlesa. - Najszczersze kondolencje w kwestii pańskiego lokalu, po zaschniętych śladach łez na pańskiej twarzy wnioskuję, że był pan bardzo przywiązany.
- Zgadza się, panie prezydencie... - Charles, trochę nerwowo, ale odwzajemnił uścisk rąk.
- W pełni pana rozumiem, kiedy byłem mały to spłonęła piekarnia mojej cioci, czuliśmy się podobnie. Ach, a to pewnie pańscy towarzysze! Piękna pani i przystojny chłopak, miło mi was poznać! Jak się nazywacie? - Prezydent również im ochoczo podał dłoń.
- Betty Black.
- Jean-Cantal Roquefort.
- Ja jestem Seth Rocamadour, prawdopodobnie o mnie słyszeliście. Chodźcie wszyscy za mną, pragnę z wami porozmawiać.
Prezydent z gracją odwrócił się i poszedł do pałacu. Charles uśmiechnął się do przyjaciół i też poszedł, a Betty z Jeanem to odwzajemnili, po czym ruszyli za nim.
Weszli do gabinetu. Wielkie i przestronne okna, pokaźne biurko, okrągły stolik z czterema krzesłami, wygodna kanapa, kryształowy żyrandol, dywan, a to wszystko w kolorach czarnym i białym. Nawet sztuczne róże w donicy na parapecie pomalowane były na te kolory.
- Jak widzicie, nie lubię płynnych przejść między czernią a bielą. W życiu trzeba być konkretnym, twardo przechodzić od sprawy do sprawy. Czerń i biel to kolory ludzi rozsądnych. Dlatego podoba mi się twój styl, panie Roquefort - mówił prezydent, rozsadzając swoich gości przy stoliku i podając im filiżanki (rzecz jasna, w szachownicę). - Pionowe paski na eleganckiej koszuli, tak jest, to idealny wystrój na takie okazje jak nawet wizyta u reprezentanta swojej ojczyzny na arenie międzynarodowej. Jednak podwinięte rękawy sugerują, że tak ubrany możesz iść też na imprezę. To bardzo praktyczne. Szanuję to. Chcecie pączki?
Charles i Betty się zgłosili. Prezydent wcisnąć guzik na urządzeniu przy pasku, zaraz w gabinecie zjawił się lokaj z imbrykiem pełnym kawy i dwoma talerzykami, nalał do każdej filiżanki, podał okrąglutkie pączki z dziurką i szybko zniknął.
- Ale nie o modzie przyszliście tu ze mną rozmawiać, tylko o czymś znacznie ciekawszym... Prawda?
Spojrzał po nich i upił nieco kawy.
- Zeznania świadków i inne dowody jednogłośnie potwierdzają kilka faktów. Pierwszy jest chyba najprostszy. Minister propagandy, Xavier Picard, niestety zginął. Druga rzecz jest taka, że do zabójstwa przyznaje się Équipe de Révolte, czyli ta... przeklęta organizacja, te potwory, ci terroryści. Bękart francuskiej polityki. I to właśnie o nich chcę pomówić. Widzicie... ten atak był bardzo specyficzny. Deszcz kwasu? Podania o człowieku zamieniającym się w cień? To by się nie trzymało kupy dla zwykłych terrorystów. Ale jest jedna rzecz, jedno słowo, które może nas już na coś nakierować. Pewne błogosławieństwo, które nie zostało mi, niestety, nadane, ale każdemu z nich ORAZ każdemu z was... już owszem.
Popatrzyli po sobie. Betty zmarszczyła brwi. Czy jemu chodziło o...?
- Standy. Tak jest. Zdaję sobie sprawę z ich istnienia, zdaje sobie cały rząd. Sam mam swoją grupę ochroniarzy dysponującymi właśnie takimi mocami. Na sam początek jednak, zanim przejdę do rzeczy, chciałbym poznać wasze umiejętności. Wasze "Standy".
Trójka chwilę tak siedziała, przetwarzając to, co właśnie powiedział prezydent.
- Ale, skąd pomysł, że my je mamy?
- Byliście tam. Pojedynczy świadkowie, którzy nie uciekli, ale za to się ukryli, mówią o zadawaniu ciosów mimo braku kontaktu bezpośredniego między wami a terrorystami. A że pan, panie Grisloup, takowego posiada, nietrudno wywnioskować, skoro skupił pan wokół siebie ludzi z takimi mocami. A więc słucham!
Charles odstawił filiżankę, podniósł prawą dłoń i odwinął z palców skórę.
- To jest Venom of Venus. Skóra na moich palcach może wysuwać kolce i przekazywać nimi wszelkie płyny, które powstają w moim ciele. Wystarczy, żebym znał skład, a mogę wydzielać wszystko.
- Niebywałe... A pani?
- Och... Moja Tonight Josephine nie jest skomplikowana. Po prostu... No, to trochę głupie... Tam, gdzie uderzy, mogą powstawać szuflady. Jakie tylko chcę.
- O! Brzmi jak bardzo przydatna umiejętność! Mógłbym zobaczyć?
- Mówił pan, że nie widzi pan Standów.
- Bo nie widzę. Ale te szuflady chyba będą dla mnie widoczne, prawda? Efekty prawie zawsze są, z tego co wiem.
- No... Gdzieżbym śmiała odmówić...
Wstała i podeszła do ściany. Przywołany Tonight Josephine uderzył w nią i wysunął szufladę.
- Mogę w nich chować rzeczy na później i otwierać je gdzie chcę. W tej na przykład trzymam wafelki, na wypadek gdybym zgłodniała.
Prezydent z wielkimi oczyma wpatrywał się w szufladę.
- Niebywałe... A ty, młodzieńcze? Jean, tak?
- Tak. A zatem, ehem... Mój Stand jest raczej przystosowany do walki, ciężko mi będzie to pokazać...
- No to opowiedz.
- Tak... Je M'amuse odkryłem dopiero niedawno, więc jest słabo rozwinięty... Nadaje fale psioniczne. Takie, co zadają obrażenia wewnętrzne. A gdy je skondensuję i wystrzelę naraz, to fala staje się fizyczna i potrafi dobrze niszczyć.
Prezydent Rocamadour bez słowa wstał, jednym haustem dopił kawę i postawił filiżankę na parapecie, po czym otworzył okna.
- Proszę, zdmuchnij!
- Ja... nie jestem przekonany...
- Ładnie proszę, jako wasz dobry znajomy.
- No... dobra...
Obok chłopaka zjawił się różowo-miętowy robocik. Napiął antenę, odczekał kilkanaście sekund i wystrzelił falę fizyczną. Filiżanka wystrzeliła na podwórze, wyrwał się też jeden zawias skrzydła okna.
- Wow! - Prezydent szybko je złapał i zamknął oba. - Niebywałe... Ale lepiej tego nie powtarzajmy, to było trochę głupie...
Znów wszyscy usiedli przy stoliku.
- Heh, przepraszam, po prostu od zawsze byłem fanem fantastyki i oglądanie nadludzkich mocy w prawdziwym życiu sprawia, że się cieszę jak tamten chłopiec, którym byłem, heh, he... Ale do rzeczy. Wy się nadajecie. Wasi towarzysze się nadają. Jesteście do tego wręcz idealni.
- A "to" to znaczy...?
- Chcę, byście wytłukli Équipe de Révolte. Do ostatniego, wszystkich. Wiem, że już to planowaliście wcześniej, ale umówmy się, mimo szlachetności tego celu nie byłoby to zbyt legalne. A już każdemu z was zdarzało się popełniać przestępstwa, co? Pierre Crêpe, panie Roquefort? - Chłopak zacisnął zęby. - Tajemnicze paczki z Kolumbii, panie Grisloup? - Mężczyzna odruchowo wytarł nos. - Panno Black? Pornografia w wieku piętnastu lat?
Betty podciągnęła szal wyżej, ukrywając pąsy na policzkach.
- To jest ta część mojej historii, o której nie chciałabym rozmawiać...
- Ale panie prezydencie, skąd pan to wszystko wie? - zdziwił się Charles.
- Mam wszędzie oczy i uszy, panie Grisloup. Jedyne, co im umyka, to Équipe. Teraz macie solidne powody, by chcieć ich pokonać, a także nie tylko pozwolenie, ale nakaz z mojej strony. Rzecz jasna, możecie liczyć na wszelką pomoc finansową, mam dobre kontakty z Fundacją Speedwagona. Zadanie jest proste: dopaść wszystkich z Équipe i zabić, szczególnie tę szuję, Eryka Hommesa de Voituresa. Rozumiemy się?
- Tak jest.
- Doskonale.
I jak szybko przybyli do Pałacu, tak szybko wrócili na dach Nirvany.
* * *
Posiadłość Camembertów, Paryż, Francja, 20 listopada 2041
Jean szedł cichą uliczką w stronę domu swojej starej przyjaciółki. Zestresowany, trzymał komórkę przy uchu.
- Betty? Na pewno tam będą?
- No mówiłam. Nie martw się, René i Leo są bardzo mili. Z ich Standami szybko i łatwo przeszukacie dom tej twojej Brie, może znajdziecie jakieś wskazówki. Potem wróćcie do Glitter & Gold i na nas czekajcie. Ja i Charles mamy coś ważnego do załatwienia... Słuchaj, naprawdę muszę kończyć! - Klik.
Faktycznie, stali tam. Pod furtką, owiniętą policyjną taśmą, dwójka mężczyzn. Byli identyczni! Długie, kręcone włosy, brody "na Jezusa" i wąskie płaszcze, do których z jakiegoś powodu poprzyczepianych było sporo malutkich, pluszowych misiów. Ledwo zobaczyli chłopaka, w try miga stanęli obok niego i zaczęli go oglądać z każdej strony.
- Elegancki...
- Zręczny...
- Zdrowy...
- Młody...
- Z gustem...
- Dość wysportowany...
- Niezdrowa obsesja na punkcie jabłek...
- Nigdy nie przestał nosić muszek...
- Słyszałem dobre rzeczy o jego Standzie...
- Będą z niego ludzie...
- Jak z nas.
- Jak z nas.
Stanęli przed nim i uśmiechali się dziwacznie. Jean odsunął się na parę kroków z niepewną miną. Denerwował się, gdy musiał współpracować z dziwakami, których nawet nie znał. Choć pamiętał, że to pośrednio oni pomogli jemu i Betty
- A... Panowie to...
- LEO OSBOURNE!
- RENÉ OSBOURNE!
Złapali się za ręce i odchylili w prawo i lewo, zachowując przy tym równowagę.
- NIEPOKONANE DUO!
- A właściwie, teraz trio - dodał René. - Teraz nam będziesz pomagał. Zasada jest prosta, my wykonujemy robotę, ty pilnujesz by żaden z terrorystów nas nie zaatakował. A wiemy o tobie te wszystkie rzeczy, bo oprócz tego że jesteśmy genialnymi obserwatorami, to jeszcze hakerami. Wyszukać o tobie trochę informacji w internecie to była bułka z masłem.
- Pokaż nam tego swojego słynnego Standa.
Jean przywołał Je M'amuse. 
- Wygląda jak Stand jakiejś panny... - mruknął Leo.
- Nie. Nie wygląda. - Jean zacisnął zęby.
- Dość. Chodźmy, mamy robotę do wykonania! - przerwał René i ruszył w stronę domu.
Cała trójka stanęła przed nim. Leo przykucnął, przyłożył pięść do wyłożonej kostką brukową ulicy i wyszeptał:
New Albion No. 1...
Po wymówieniu tej co najmniej dziwnej nazwy Standa wokół niego zjawiła się złota aura. Z kostek na ulicy coś zaczęło się... podnosić! Małe laleczki z kamienia, w kształcie ludzi, wstawały, przeciągały się i ustawiały rzędami przed furtką. Kiedy była ich już cała armia, wtedy do akcji wkroczył René.
New Albion No. 3!
Również jego otoczyła złota aura. Na lewym przedramieniu pojawiła się mu bransoleta khaki z zielonym ekranem. René majstrował chwilę przy guzikach i pokrętłach, po czym spojrzał na laleczki. Wszystkie zaczynały biec pod furtką do domu.
- I teraz możemy szukać wskazówek... - stwierdził René, wciąż patrząc na ekran.
- Co... Co to jest? - Jean wybałuszył oczy.
- Nasze Standy, New Albion No. 1 No. 3. Nie, nie ma No. 2 ani żadnych innych. Można powiedzieć że dopełniają się wzajemnie, Leo jest stwórcą, ja manipulatorem. Chodzi o lalki, wszelkiej maści. Leo potrafi je ze wszystkiego wytworzyć, ja za to umiem je kontrolować. Takich samych użyliśmy, by znaleźć Lucardę kilka dni temu, pamiętasz?
- Pamiętam, dziękuję.
- No. To teraz my się zajmiemy robotą, a ty się rozglądaj.
Laleczki pobiegły w stronę budynku, a bracia odpłynęli w swoją bajkę. Jean stał nad nimi, patrząc się raz w tę, raz w drugą stronę. "Prezydent ma oczy wszędzie... Co to mogło znaczyć?", myślał. Nie żeby mu zależało, ale dla czystego bezpieczeństwa podciągnął nieco i naprostował stare, czarne spodnie z łatą na lewym kolanie. Wcześniej na to nie zwracał uwagi, ale teraz zauważył że przedstawia identyczny wzór twarzy, jak na piersi miał Je M'amuse. "Ciekawe".
Ta właśnie chwila nieuwagi zachwiała ich misją. Jean i René usłyszeli krzyk Leo i zobaczyli, jak się wznosi w powietrze, ciągnięty przez mężczyznę w grubej kurtce, wełnianej czapce i goglach.
- Noż cholera jasna... - Jean przeklinał świat, ruszając jednocześnie w pogoń.
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: ?
Stand User: ?
Wygląd: ?
Działanie: ?
Nazwa: New Albion No. 1
Stand User: Leo Osbourne
Wygląd: Ogólny brak, jedynie podczas używania wokół rąk Leo pojawiają się ledwie widoczne, czerwono-niebieskie ramiona, które poza tym nie mają użytku nawet w walce.
Działanie: Poprzez kontakt z materiałem jest w stanie wytworzyć z niego dowolnego rodzaju lalki, nie może jednak ich kontrolować.
Nazwa: New Albion No. 3
Stand User: René Osbourne
Wygląd: Przybiera formę dużej bransolety z guzikami, pokrętłami itd. oraz zielonym ekranem.
Działanie: Używając elementów bransolety może manipulować dowolnymi lalkami, ale nie jest w stanie ich tworzyć.

poniedziałek, 11 listopada 2019

Jean's Bizarre Adventure - Gra cieni w deszczu

Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 18 listopada 2041
There's a Peeping Tom outside my window, he's been there for days... - ryczały głośniki w publicznej części Glitter & Gold. - And now it's only gone and gotten onto Sunday, and I think it's time to play...
O tej porze było tu całkiem luźno, ale dawało to okazję niedorobionym tancerzom do okazania swoich "kocich ruchów". I tak mężczyźni w kapeluszach kręcili się przy swoich partnerkach z dumą okazujących swoje sukienki, tak krwiście czerwone, że widać to było nawet mimo błękitnych i fioletowych snopów przeskakujących z miejsca na miejsce w rytm muzyki.
Charles Grisloup opłacał dobrych DJ-ów. Obecnie przy panelu obracał się z szerokim uśmiechem niejaki Squirrel Nut Zipper, dla przyjaciół Romuald Polnareff, regularny gość w poniedziałki i czwartki, który nie tylko stawiał na dobrą muzykę, ale i odpowiednie kolory świateł, najwyższej jakości hologramy półnagich kobiet wyświetlane przy słupach holograficznych po 22, a czasem nawet na konkretne drinki serwowane w barze przy odpowiednich playlistach. Wszystko, byle klientela się dobrze bawiła, a Grisloup równie dobrze zapłacił.
I to faktycznie działało - nawet zazwyczaj skamieniali strażnicy odciętej Strefy VIP przytupywali teraz swoimi wielkimi buciorami w rytm piosenki Jamie Berry, nadal się jednak nie uśmiechając.
Dwóch co najmniej ekscentrycznych mężczyzn siedziało przy wcześniej wspomnianym barze. Sączyli zamówione na ten wieczór przez Zippera koktajle winogronowe z bitą śmietaną, ze świeżych owoców sprowadzonych z Grecji przez lokalny wydział Higashikata Fruit Company.
Jeden z nich, ten starszy, miał na sobie koszulę w fioletowo-zielonkawe paski pionowe, z podwiniętymi rękawami i purpurową fedorę. W ręce trzymał długi parasol, w podobnej kolorystyce co jego koszula. Co chwilę poprawiał fedorę, jakby miała spaść, choć nie było takiej potrzeby.
Ten drugi, młodszy, nie był tak elegancki. Wręcz przeciwnie, cały na czarno, w ciemnym płaszczu, jedyne co było w nim jasnego to blada skóra, obrazek białego wzgórza na koszulce i kolce na skórzanym pasku owiniętym wokół jego łysej głowy, tuż nad "elfimi" uszami. Rozglądał się wokół z szaleńczym uśmiechem, pokazując wszystkim swoje lśniące, żelazne kły.
- N-No C-Comte... G-Gdzie on je-je-jest? - wydukał.
- Spójrz pod tamten hologram, Munster... - odpowiedział Comte - Ten w garniturze to on. Ma tam jakiegoś Standa, ale go nie użyje. Prosta robota, ja wprowadzam chaos, a ty go zabijasz.
- Don-Dobrze... Ra-Razem jesteśmy n-niepokonani, pra-prawda?
- Prawda, mój drogi, prawda. "Kolejny zamach Équipe de Révolte, nie żyje minister propagandy"... Już widzę te nagłówki... - Uśmiechnął się Comte, rozkładając parasolkę. Otoczyła go fioletowa mgiełka.
* * *
15 minut wcześniej
Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 18 listopada 2041
- Niżej! Niżej! - Betty odsunęła Jeana od kukły. Po wczorajszym spotkaniu z This Night wszyscy uznali, że dobrze będzie popracować nad umiejętnościami bojowymi i temperamentem chłopaka.
AL-CA-ZAR! - Betty wyprowadziła Standem trzy celne uderzenia.
- Widzisz? To nie takie trudne, by zadać obrażenia krytyczne bez wyprowadzania deszczu pięści. Spróbuj sam.
- Próbuję już od kilku godzin... - jęknął.
BONA! BONA! BONA! - Jego Stand uderzył kukłę podobnie jak mu pokazała Betty. Ta się tylko zakręciła i odchyliła nieco, ale efekt nie był porażający.
- Ghrrrr...
C'EST BONANANANANA! VOILÀ! - Uderzył, wściekły, serią w kukłę. Pękła na kilka części i się rozpadła.
- No. Zadowolony z siebie jesteś? - Betty fuknęła, zarzuciła szal i po drabinie wyszła z szuflady wielkości pokoju, która tymczasowo służyła za salę treningową.
Jean został sam. Spojrzał zrezygnowany na resztki kukły. "Gdyby tylko istniał Stand naprawiający wyrządzone szkody...", pomyślał. Usiadł na ławeczce, schował twarz w dłoniach. Jak to zrobić, jak się ogarnąć?
Wytarł się chustką i też wygrzebał z sali-szuflady.
- Ej, ale Betty, nie jesteś zła, prawda?
- ...
- Becia...
- Jeszcze raz się do mnie tak zwrócisz, a zamienię cię w szuflady i wrzucę do ognia.
- Jejku, przepraszam!
Betty nie odpowiedziała. Przejechała palcem po tablecie, czytając najświeższe wiadomości.
Jean usiadł przy jednym ze stolików pod holopoledancerką, gdzie zazwyczaj siedział Charles. Dalej w szparach między stołami można było znaleźć resztki kokainy. Rozejrzał się wokół - on i Betty znowu byli sami. Charles gdzieś zniknął, a dwóch kobiet i mężczyzn też nie było odkąd Jean się tu zjawił po raz pierwszy.
Na stoliku, oprócz kokainy i resztek rozlanych roztworów którymi Grisloup się ściągał na ziemię, leżało coś jeszcze - jego przepustka na darmowe drinki w barze w publicznej części klubu. Wydawana tylko zaufanym.
"Przecież nic złego się nie stanie...".
Sprawdził jeszcze raz - Betty zatonęła w internetowej gazecie. Jean wziął kartę i wyszedł ze Strefy VIP, unikając dziwnych spojrzeń strażników. Zaraz już siedział na krzesełku między starszym panem a dziwacznymi gośćmi, jednym z parasolem w ręce i drugim z kolczastym paskiem na głowie.
Tęgi barman, którego oczu nie było widać spod monobrwi a ust spod wąsów, zeskanował kartę i zaczął nalewać cydru jabłkowego z colą.
- Ty, jesteś pewien że masz tę kartę od Charlesa Grisloupa? - spytał.
- Aha, zgadza się.
- Wyglądasz na dość młodego, by być jego przyjacielem.
Jeana otoczyła różowa aura. Zaczął delikatnie traktować barmana falami, aż z nosa pociekła mu krew.
- A, niech ci będzie, mam ważniejsze sprawy na głowie... - wydukał i zaczął szukać chusteczek.
Jean zaczął sączyć alkohol. Pił już wcześniej, ale taki czysty z prawdziwego baru to rzeczywiście było coś świetnego, w przeciwieństwie do taniego bimbru pędzonego w mrocznych zaułkach Paryża. Wypił kilka łyków i postawił szklankę na blacie.
- Tęsknię za latami dwudziestymi, kiedy można było sobie przyjść na imprezę z przyjaciółmi, na chillu napić się coli i porozmawiać... - zaczął stękać ni to do siebie, ni to do Jeana staruszek. - Teraz to tylko karty, skanowanie, światełka...
Jean szybko go przestał słuchać. Jego uwagę przykuł cień jakiegoś tancerza na ścianie. Miał ruchy pełne gracji, można było czuć jak płynie w nim pasja. Ale który z tych drewien na sali tak dobrze tańczył? Jean nie mógł się dopatrzeć właściciela cienia. Znów spojrzał na ścianę - teraz pusto. Może mu się tylko zdawało?
Napił się kolejnego łyka drinka. Poczuł coś bardzo kwaśnego, a może gorzkiego? Ostrego? Nie mógł poznać, tak mu paliło język. Natychmiast to wypluł, niechcący na koszulę człowieka z parasolem. Zamroczony, nie słyszał wcześniej o czym rozmawiają, teraz też nie zrozumiał co mówił, ale widział jak wstaje, zakłada kapelusz i idzie na schodki prowadzące na wyższe piętro. Drugi mężczyzna gdzieś zniknął.
Jean zajrzał do środka, ale nic specyficznego nie zauważył. Oglądał tak szklankę, trzymając ją w ręce, aż mu wypadła z trzaskiem na ziemię. Poczuł straszne pieczenie na lewej ręce, zaśmierdziało spalenizną. Popatrzył - oparzenie, czerwona skóra oblana fioletowym płynem. "Skąd to..."
Zaraz na stolik obok niego spadła podobna, purpurowa kropla. I kolejna, i kolejna na niego. Strasznie piekło, miejsca które były w kontakcie z fioletową wodą dymiły się i śmierdziały, nie tylko u Jeana, ale i każdego innego na którego spadał ten dziwny deszcz. Jean wstał i wbiegł do wnęki w ścianie, gdzie kiedyś stała kanapa.
Fioletowy deszcz nabierał w sile - kropel spadających z sufitu (a właściwie, z rozciągających pod sufitem purpurowych jak winogrona chmur) było coraz więcej, ludzie uciekali z parkietu albo na zewnątrz z klubu, albo też we wnęki czy inne pokoiki gdzie takich chmur nie było. Jedyni którzy pozostali w tym deszczu kwasu to mężczyzna z parasolką, mężczyzna w garniturze i trzymający go mężczyzna z kolcami. Skąd on się tam tak szybko wziął? Jean nie wiedział, nie wiedział w ogóle nic oprócz jednego:
- To musi być jakiś Stand...
Odcięta szklanymi drzwiami dźwiękoszczelnymi (a więc bez purpurowego deszczu po drugiej stronie) Strefa VIP znajdowała się w linii prostej 15 metrów od niego, dokładnie po drugiej stronie sali. Po drodze deszcz i nieprzytomni klienci, którzy nie zdążyli się ukryć zanim spotkali się z ulewą, a Jean w swojej nieświadomości zostawił komórkę w Strefie, a mógłby nią teraz zadzwonić do Betty. Ta siedziała dalej tam gdzie wcześniej, nie mogła słyszeć co się dzieje.
- Cholera, cholera, cholera...
Wydedukować, kto był sprawcą, nie było trudno. Człowiek, obok którego Jean wcześniej siedział, stał nadal na tamtych schodach, trzymając rozłożoną parasolkę nad głową. Śmiał się, gdy patrzył na nieprzytomnych, a obok niego bez przerwy unosiła się humanoidalna forma z fioletowych chmur, świecąc złotymi oczyma.
Deszcz padał już wszędzie, dziwnie jednak omijał miejsce, gdzie skręcał się z bólu człowiek w garniturze. Wyglądał, jakby ktoś go dusił, ale nie było przy nim nikogo, choć Jean mógł przysiąc że wcześniej widział...
W tym momencie zdał sobie sprawę.
- Ten cień...
Cień bez właściciela, który wcześniej tańczył obok baru, stał teraz przy cieniu człowieka w garniturze, trzymał go za szyję. Ofiara się kręciła, wierzgała, aż straciła przytomność. Cień, ciągnąc cień truchła (wyglądało to, jakby samo ciało niósł jakiś duch) przeszedł po ścianie, po cieniu schodów wspiął się do mężczyzny od deszczu i wnet "wypłynął" zeń jego właściciel, wchodząc pod parasolkę.
- Hej, ludzie! Hej, wy co jeszcze zostaliście! - krzyczał ten w kapeluszu. - Ja nazywam się Comte, a mój przyjaciel to Munster. Radzę wam unikać mojego deszczu, bo jest silnie żrący! Tak, to tyle z ważnych rzeczy.
- Ej... - Uderzył go łokciem Munster.
- Tak, tak, też nie próbujcie się kryć bo cień Munstera może was dopaść wszędzie. Może się to dla was wydawać dziwne, ale i tak nie zrozumiecie. Zaraz pewnie uciekniecie, więc chcę tylko, byście coś dla mnie zrobili! Poznajecie tego pana?
Munster podniósł ciało garniaka. Gawiedź się poruszyła, na usta wielu trafiło nazwisko Picard.
- Doskonale! Tak jest, to Xavier Picard! Teraz idźcie i mówcie wszystkim, że Équipe de Révolte zabiła ministra propagandy!
Wszystkich zamurowało.
- No dalej, na co czekacie!? Specjalnie dla was chwilowo dezaktywuję deszcz.
Ludzie zaczęli masowo wybiegać, gubiąc dziurawe kapelusze, muszki, krawaty i wypalone kwasem kawałki ubrań.
- No. Poszperaj czy ktoś nie został, ja trochę jeszcze poleję. Niech Grisloup zauważy, że tu byliśmy. - zakomenderował Comte, znów spuszczając z chmur purpurowy deszcz. Munster wtopił się w ścianę pozostawiając po sobie tylko swój cień i zaczął biegać wokół. Niebezpieczne zbliżał się do wnęki, w której krył się Jean. Comte w tym samym czasie nucił sobie wesoło pioseneczkę i rozwijał kanapkę, a kwas jego Standa wypalał nieduże dziury wszędzie, gdzie spadał.
Munster był coraz bliżej. Przebiegł obok baru, zakręcił się wesoło w takt muzyki wygwizdywanej przez Comte i przeskoczył na kolejną ścianę. Jean przygotował Je M'amuse. Munster biegł, był coraz bliżej, bliżej.
- H-Hej, Comte, ja-jakiś dzieciak t-tu...!
BONA! - Stand uderzył w ścianę, się zatrzymał się cień Munstera.
- Uahaha! Zo-Zobacz, też ma "u-umiejętności"! Pewnie Gris-Grisloup go sobie z-znalazł. He-e-ej, młody, jak się na-nazywasz? - Munster wysunął się z cienia.
- Ugh, nie twój interes!
BONA! BONA! BONA! C'EST BONANANANA!
Munster od razu wskoczył w tryb cienia, zanim choćby musnęła go któraś z pięści Je M'amuse. Uderzanie ścian nie pomagało.
- No dalej, chło-chłopaczku! W-Walcz z cieniem!
Munster zsunął się na podłogę i, nietknięty kroplami, przeleciał na drugą stronę sali. Tam się wspiął na ścianę i zaginął gdzieś na suficie. Jean spojrzał na Comte - dumnie się uśmiechał, jedząc kanapkę. Purpurowy duch wciąż nad nim wisiał.
- Bu! - Jean nawet nie zwrócił uwagi, gdy zjawił się za nim Munster i złapał go za ramiona. - Nie chcę mi się z tobą wa-walczyć wręcz, bo wyglądasz na całkiem s-silnego, ale przecież też nie będę zabijał dzie-dziecka, nie jestem jakimś p-potworem.
Zaśmiał się złowieszczo. Siłą przycisnął Jeana do ściany, chłopak poczuł jak wyłamuje mu się któryś ząb.
- Mam lepsze sposoby na r-radzenie sobie z takimi "pro-problemami" jak ty. Shadowplay!
Nagle ściana stała się mięciutka, jakby była z gąbki. Munster nadal go wciskał, aż ściana znów stwardniała.
- Teraz t-to ty jesteś cieniem.
Jean spojrzał po sobie - żadnego światła. Zero możliwości ruchu w prawo lub w lewo. Widział swoje odbicie w lustrze na drugiej ścianie. Cień! Tylko i wyłącznie! Próbował przywołać Je M'amuse, ale to nic nie dało.
- Tak ci t-tylko przypomnę, chłopczyku, ż-że Standy nie mają cie-cieni! - krzyknął Munster, idąc w stronę swojego towarzysza.
"Cholera, cholera, chol... Kurwa!", wściekał się Jean. Jako cień był bezsilny. Ostatnia szansa w Betty.
* * *
- Dobra, i-idziemy - powiedział Comte.
- Czekaj, zjem kanapkę.
- Mhm. Ale śmierdzi...
- Z pasztetową.
- Mówiłem o k-kwasie, ale może to rzeczywiście to.
Siedzieli pod parasolem, a deszcz coraz mocniej niszczył nawierzchnię. Stopione głośniki już dawno przestały grać muzykę.
- M-Masz ognia?
- Dla ciebie zawsze.
Comte wyciągnął zapalniczkę, przyłożył płomień do przygotowanej przez Munstera końcówki papierosa.
- Mmm...
- W ogóle to co z tym dzieciakiem?
- Z-Zamieniłem go w cień.
- I zrobił coś?
- Nie miał c-co. Bo co by miał tu jeszcze robić o-o-oprócz ucieczki i wezwania ko-kolegów? Nas już dawno n-nie będzie.
- Ale wiesz, że tam jest Strefa VIP, w której zazwyczaj zbierają się towarzysze Grisloupa?
- ...S-S-Strefa? Ale że t-tamta?
Wskazał palcem tunelik zakończony szklanymi drzwiami, gdzie wcześniej stali strażnicy. Teraz zamiast nich stała tam kobieta w szalu, otoczona granatową aurą, a za nią cień o dziwnie znajomych kształtach.
- Brawo, Munster, brawo. Teraz muszę przerwać swój posiłek, czego nie znoszę.
- Sukinsyny! Tonight Josephine!
Stand wyskoczył zza dziewczyny i uderzył w podłogę, szuflada wystrzeliła ją w stronę schodów. Munster wszedł na ścianę jako cień, pociągnął za sobą Comte.
- Wyłazić!
Al-ca-zar! - Stand uderzał w ścianę, tworząc kolejne szuflady, lecz - jak już zdążył ostrzec Jean - nic to nie dawało.
- Munster, Munster, uspokój się. Przyznam, że z tak ciekawym Standem jeszcze się nie spotkałem i przyjemnością by dla mnie byłoby się z nim zmierzyć. Wypuścisz mnie?
- A-Ale jak coś ci się stanie... Kto ze mną zo-zo-zostanie?
- Och, przecież będzie dobrze. Jesteśmy przecież niezwyciężeni, prawda?
Betty miała dość tej pewnej siebie gadki. Już ogólnie miała dość tej dwójki, która zniszczyła pół dorobku jej przyjaciela i szczególnie miała dość samej siebie, że nie zwróciła na to wszystko wcześniej uwagi. Plus jeszcze ten martwy minister, to na pewno zwróci uwagę rządu na bar. Nie pokazywała tego, ale w środku się gotowała. Charles ją zabije...
- No to dawaj! Zmierz się ze mną! - Postawiła Tonight Josephine w pozycji bojowej. Comte wysunął się ze ściany i z luzackim uśmiechem stanął na metr przed nią.
Purple Rain. - wyszeptał. Obok niego zjawił się wspomniany wcześniej przez Jeana stand złożony z fioletowej mgiełki, jednak na tyle gęstej, że dało się odróżnić nos i usta, nie wspominając już o oczach podobnym do lamp. Betty nie potrafiła zrozumieć, skąd u tylu Standów taka cecha, jej własny nie miał oczu w ogóle, a działał.
- A zatem? Atakujesz czy nie?
- Mmmhmhmhm... - mruknął Comte. - Mój Purple Rain składa się, tworzy i manipuluje chmurami, z których pada żrący kwas, o czym wiesz. Czego jednak nie wiesz, to że absolutna manipulacja tymi chmurami wpływa też na ich stan skupienia.
Na skroni Betty pojawiły się krople potu. Nagle zdała sobie sprawę, że coś ją drapie w nosie i w gardle.
- Ja już zaatakowałem.
Wtedy zrozumiała. Cały czas, który poświęciła na oczekiwanie na jego atak, wdychała wytwarzane przez Purple Rain chmury. Comte szybko się odsunął, gdy Tonight Josephine zaczął uderzać w Stand, jednak żadna pięść nawet go nie drasnęła. Wszystkie wpłynęły w toksyczną mgiełkę. Betty syknęła, gdy poczuła działanie kwasu na własnej ręce.
- Próbujesz walczyć z chmurą, głupia? - krzyknął Comte. Podniósł prawą pięść Purple Rain, wytworzył dużo chmurek wokół i błyskawicznie zbił je w ciało stałe. - Resublimacja, panienko.
Uderzył w jej Stand, zanim skonfundowana Betty zdążyła zareagować. Uderzenie było mocne, została plama kwasu, która wypaliła dziurę w jej koszulce.
- Stanik Lucky Land, czarny, z falbankami, rozmiar 82D... Masz dobry gust, panienko. Gdybyś nie była tak denerwująca, moglibyśmy zacząć się spoty...
AAALCAZAAAR!!! - Ta chwila rozkojarzenia pozwoliła Betty wyprowadzić serię uderzeń, z Comte wystrzeliła masa tycich szufladek. Kaszlnął parę razy krwią i się odsunął dalej.
- A więc to tak... - Spojrzał na nią złowrogo i wypluł zęba. - Ale i tak już przegrałaś!
W tym momencie poczuła, że coś twardego zatyka jej przełyk, następnie boleśnie przemieszcza się w dół, aż zatyka prawą odnogę tchawicy. Przynajmniej mogła, choć z lekkimi problemami, ale oddychać...
- Chmury Purple Rain, które wciągnęłaś razem z powietrzem do płuc, teraz zbiły się w kulkę z kwasu. Wszystko, czego dotknęła, jest teraz poranione tak, że już nigdy niczego normalnie nie przełkniesz, każdy oddech będzie bolał, jakbyś wdychała całe piekło! A mogę dokonać jeszcze większych szkód, nawet porozrywać wszystkie naczynia włosowate w twoich płucach, jeżeli jeszcze choćby drgniesz. Stój tam gdzie stoisz. Mógłbym cię zabić, ale nie jesteśmy potworami i nie mordujemy dla przyjemności, tylko z obowiązku... Munster! Zamień ją w cień!
- S-S-Się robi!
Mężczyzna (jego cień) zaczął iść po ścianie w stronę mającej coraz większe problemy z oddechem Betty. "Do jasnej cholery, gdzie jest Jean?! Powiedział, że ma pomysł jak to wszystko rozwiązać, tylko że potrzebuje czasu... Może uda mi się..." - Betty zaczęła grzebać w kieszeni.
- Jeżeli szukasz zapalniczki to nie radzę, mój Purple Rain jest odporny. A nawet gdyby nie był, zaczęłaby płonąć też kula w twoich płucach i zginęłabyś w męczarniach.
Betty przestała grzebać w kieszeni.
Cień Munstera stał teraz obok jej cienia. Złapał go, ona poczuła nacisk jego lewej ręki na ramieniu, a prawej na piersi. Podniosła się i wyprowadziła zamach, uderzenie jej cienia w cień Munstera też zadziałało. Szybko się odsunął, wyskoczył ze ściany, już jako człowiek.
Kulka wleciała do płuca, Betty zakłuło w płucu i zaniosła się krwawym kaszlem. Munster ją złapał i przyłożył do ściany. Ta zaczęła się robić miękka jak gąbka...
- I... zwyciężyliśmy! - zawołał Comte. - Mówiłem ci, Munster, wspaniałe z nas duo!
Wtem wszystkie światła pogasły, zrobiło się niebywale ciemno. Betty, która zdążyła się zamienić w cień, wyleciała ze ściany na podłogę. Munster jęknął, gdy usłyszał kroki.
- Mówiłem, Betty, że mi się uda! - Wszyscy usłyszeli znany już sobie głos piętnastolatka.
- J... Jean... - wycharczała.
- Gdy byłem cieniem, mogłem dalej interreagować z cieniami otoczenia, jakbym nie był tylko płaskim zaciemnieniem na ścianie. Jednak tam, gdzie światła zwyczajnie nie było, za nic nie mogłem się dostać. Łatwo było zrozumieć, że tam gdzie cień nie ma prawa powstać, tam nie zadziała umiejętność Shadowplay. Wystarczyło więc dotrzeć do głównej skrzynki elektrycznej, co ułatwiła mi tamta forma, no i odłączyć prąd w całym lokalu, by pogasły wszystkie światła. Wróciłem do zwykłej formy, Betty słyszę że też, a pan, panie Munster, żadnym cieniem już nie zostanie, zgadza się? - wygłosił.
- A-A-Ale... Ale... AAA!!! Z-ZMYWAM SIĘ STĄD! - wrzasnął Munster. Słychać było szybkie kroki ciężkich buciorów i trzask drzwi. W barze pozostał już tylko jeden przeciwnik.
Światła powróciły. Jean, nieco poobijany, stał w drzwiach do korytarza prowadzącego do pomieszczeń technicznych baru. Trzymał w ręce pilot zdalnego sterowania systemem elektrycznym, przydatny w takich lokalach. Betty, krwawiąc, leżała na ziemi pod ścianą, a na to wszystko patrzył zaskoczony Comte. Zeskoczył ze schodów, rozłożył parasolkę i krzyknął:
- Zapomniałeś o mnie, chłopaczku! Purple Rain! - W pomieszczeniu zaczęły zbierać się chmury.
- A ty zapominasz, że mój Stand to coś więcej niż pięści. Je M'amuse!
Różowo-miętowy robot wyskoczył obok Jeana, z anteny zaczął nadawać silne fale psioniczne. Comte chwilę wyglądał na skonfundowanego, po czym zbladł, a ciemna krew potoczyła się z jego nosa i uszu. Padł na kolana, jego oczy wykręcił zez rozbieżny.
- Fale, które bez ochrony dokonują obrażeń wewnątrz twojej głowy. Silnie osłabiają. Dopiero po potraktowaniu czymś takim... - Podszedł powoli do wroga, z którego ust zaczęła wyciekać ślina. - ...Przychodzi czas na pięści.
C'EST BONA! BONA! BONA! VOILÀ!
Comte wyleciał na parę metrów w tył, odbił się od ściany i upadł na ziemię, bez życia. Licznik trupów w pomieszczeniu wzrósł do dwóch.
- Nikt nie zabija moich przyjaciół.
- J-Jean... - jęknęła Betty z podłogi. Była dumna, że Jean jednak podołał temu, czego dzisiaj długo go uczyła.
- Chodź, Black, zaniosę cię do Strefy VIP. Opatrzymy twoje rany i zaczekamy na Charlesa, on pomoże cię połatać do końca.
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:
Nazwa: Purple Rain
Stand User: Comte
Wygląd: Zazwyczaj przybiera formę humanoidalną z ciemnofioletowych chmur. Kiedy manipuluje własnym ciałem, może przybierać formę stałą, jeszcze ciemniejszą. Posiada parę złotych, żarówiastych oczu. 
Działanie: Stand potrafi tworzyć i manipulować chmurami ze żrącego kwasu, padać nim jak deszcz, formować w ciało stałe, wywoływać oparzenia i zadawać obrażenia fizyczne (tylko, gdy nie jest w formie gazowej).
Nazwa: Shadowplay
Stand User: Munster
Wygląd: Brak, gdyż jest to Standa przywiązany do cienia użytkownika. Gdy ten w trybie cienia, widać ruchy jego oczu i ust.
Działanie: Stand potrafi manipulować rzeczywistością poprzez cienie, np. ciągnąc cień dźwigni przesunie też samą dźwignię. Potrafi także wciągnąć swojego użytkownika lub innych ludzi w "świat cienia", gdzie nie odbierają obrażeń od niczego innego niż cieni. Bezużyteczny w głębokiej ciemności, bo w niej nie mogą powstawać cienie.

niedziela, 3 listopada 2019

Jean's Bizarre Adventure - This Night


Kawiarnia Omega, Paryż, Francja, 17 listopada 2041
- Już się upewniłam - mówiła Betty do Jeana, gdy weszli do przytulnej kawiarenki w centralnej części Paryża, tam gdzie stare budynki przesłaniały kolorowe, trójwymiarowe banery i neony reklamowe. Stylizowana na lata '80 zeszłego stulecia "Omega" na pewno była oazą spokoju w tym ruchliwym miejscu. - Wstrzymano poszukiwania. Co się będą uganiać za jednym chłopakiem z poprawczaka? Jednak na wypadek Charles zapłacił też właścicielowi tego miejsca, by ani on ani pracownicy w razie czego nie wspominali o naszej obecności tutaj.
- Uff...
Stanęli przy kasie, a gdy od niej odeszli, w dłoniach już mieli po kawałku szarlotki. Zajęli stolik w kącie przy ścianie, Betty wyciągnęła z torebki mały zeszycik z przypiętym ołówkiem. Miał okładkę obitą płytkami grafenu, które można było palcem przekładać na drugą stronę z innym kolorem, jak na popularnych cekinowych poduszkach, aby przykładowo rysować sobie wzorki.
- Proszę. To dla ciebie. - Wręczyła przedmiot w ręce Jeana.
- Zeszyt? Ale po co?
- Zapisuj sobie informacje o Standach. Działanie, użytkownik, możesz szkicować wygląd i tak dalej. Losy użytkowników Standów są ze sobą splecione, nie ma szans byś nie spotkał ich więcej niż Urgent France, dobrze więc jest je znać. To nieokiełznana siła... Zobacz, nawet już ci zrobiłam przykładowy wpis z moim Tonight Josephine. A, no i rzecz jasna, inne rzeczy też sobie w nim w razie czego zapisuj. Technologia poszła do przodu, ale nadal nie zwiększyła ilości pamięci w mózgu ludzi.
- Ale krzywo rysujesz... Czy mi się wydaje, czy rondo jej kapelusza nie było takie wielkie?
Betty zmarszczyła brwi. Poprawiła szal i nic nie odpowiadając wsunęła sobie do ust kawałek szarlotki.
- No już się nie dąsaj, nie jest tak źle. - Jean zamknął zeszyt i schował do kieszeni. - Opowiesz mi o tych terrorystach?
- Équipe de Révolte. Przynajmniej sześć osób starających się zabić ważne osoby w rządzie. Mają zwyczaj atakować w ważne dni, żeby te zabójstwa były widoczne dla całej Francji. No i, jak się domyślasz, wszyscy mają Standy.
- Wiecie coś o nich? O tych ludziach?
- Ich nazwiska są znane, ale to nic nie daje przy braku wiedzy o miejscu ich pobytu.
- Czyli nie zawsze się kryli?
- Kiedyś byli przywódcami partii przeciwnej tej, do której należy prezydent Rocamadour. Antykościelne i lewicowe poglądy nie sprzyjały ich poparciu, a potem wyszło na jaw że stali za śmiercią ministra spraw zagranicznych. Próbowali to upozorować jako wypadek, ale zostawili sporo obciążających dowodów. Zdelegalizowano ich, a fala zabójstw trwała nadal.
- Nazwiska. Chcę je zapisać.
- Delest Cime, Geraldine Routine, Vert Bois, Armes Rosier, Boogie Bumper, no i ich przywódca: Eryk Hommes de Voiture. To na jego eliminacji nam zależy najbardziej.
- Hommes... De... Voiture... Dobra. Będę pamiętał.
- Nie wiemy wiele o ich Standach. Większość zamachów przeprowadzają wspólnie, ale ciężko nam cokolwiek zrozumieć. Przykład, podczas koncertu Trish Uny w grudniu zeszłego roku, wtedy gdy zginął poprzedni minister gospodarki, najpierw widziano ich w jednej grupie. Minutę później już byli rozdzieleni po punktach, w które by w tym czasie nie dotarli. Strażnicy na tyłach leżeli zakrwawieni, ale żywi. Ci od zachodu powpadali w śpiączki, a ze wschodu wtopili się w żelazne kraty. Wszyscy przeżyli - oprócz ministra, któremu właśnie na scenie Una dawała autograf, ku uciesze fanów. Znikąd obok niego zjawili się Routine i de Voiture, zadali mu po trzy ciosy nożami w pierś i zniknęli. Nikt nawet nie zdążył mrugnąć.
- Zrzygałbym się ze strachu, gdybym był tego świadkiem, szczególnie będąc tuż obok. Biedna pani Una...
- To ogólnie była tragedia, jeden z głośniejszych ataków. Może było zauważone coś jeszcze, ale nic o tym nie wiemy. - Wzięła kolejny kęs ciasta do ust.
- Trzeba się będzie temu przyjrzeć. Ja bym zaczął poszukiwania od... A tobie co?
Betty krzywiła się, jakby ktoś ją powoli nadziewał na nóż.
- Moje... Plecy... Agh...
Jean wstał, skoczył za jej krzesło i spojrzał na wskazywane przez nią miejsce.
Coś było na jej skórze, tuż pod karkiem. Mała, pomarańczowa kostka, z gwiazdami życia na każdym boku, ze szczęką i ząbkami. Wgryzała się w jej plecy, aż ciekła krew.
BONA! - Pięść Je M'amuse strąciła to szybkim uderzeniem i rzuciła na ścianę. W miejscu, gdzie to było, pozostały ślady zębów. Betty odetchnęła z ulgą.
- Uff... Do jasnej cholery, co to było? Chyba nie jakiś przerośnięty kleszcz, prawda? Nienawidzę kleszczy...
- Nie... To coś bardzo dziwnego...
Kostka oderwała się od ściany, skierowała "twarzą" na Jeana i rzuciło na jego rękę. Chłopaka zabolało jak cholera, czuł jak kostka wysysa mu krew. Wtem się oderwała, bardziej wypełniona i bardziej pomarańczowa, po czym odleciała.
- Co do... Co to...? - jęknął.
- To musi być Stand! Gońmy to! - Betty wstała i pobiegła za kostką. Jean za nią.
Wybiegli z kawiarni na chodnik. Kostka leciała jak gdyby nigdy nic, a Betty i Jean przepychali się między ludźmi wracającymi z pracy, jako że było już po szesnastej.
- Zobacz, tam jest druga!
Faktycznie, do kostki dołączyła kolejna, taka sama.
- A tam trzecia! I czwarta! Ile ich jest?!
Kostki zlatywały się z różnych miejsc, łączyły się. Konstrukcja z nich kształtem przypominała już głowę. Szyja, tors... macki? Tak z kosteczek złożył się Stand.
- Zaraz go zatrzymamy... - warknął Jean.
- Stój, on może nas...!
BONA! BONA! C'EST BONANA! 
Ręce Je M'amuse przytrzymały macki wrogiego Standa i zaczęły go okładać. Z uderzonych miejsc wyleciało po kilka kostek, zrobiły po kółku i wróciły na swoje miejsce. Za to sam Stand zwrócił swoją pozbawioną twarzy głowę w stronę Jeana, rozpadł się na części i oblepił go w całości. Tysiące malutkich ząbków wbiły się w skórę Jeana.
- AAAA! - wrzeszczał, gdy potknął się i upadał na wąską uliczkę, w którą właśnie wbiegli z Betty.
- Trzymaj się! Tonight Josephine!
- ALCAZAAAAR!
Pięści jej Standa gniotły kostki i zamieniały je w tycie szufladki pełne krwi Jeana, która zaraz się z nich wylewała. Wtedy kostki-szufladki leciały na ziemię i zaczynały stukać smutno o czerwoną ciecz, chcąc ją ponownie zebrać. Zaraz Jean był wolny.
- Agh... Cholera, ale boli mnie skóra... Czyli tego chcą? Krew? Tylko i wyłącznie?
- Moment...
Jedna szuflada zamieniła się z powrotem w kostkę, wychłeptała trochę krwi i znów rzuciła się na Jeana.
- Chcą krwi i przy okazji ciebie... - Betty z powrotem zamieniła ją w szufladę. - Czemu uderzyłeś tego Standa? Miał nas doprowadzić do użytkownika!
- Chciałem tylko... Ugh...
- Przestań być taki porywczy. Pomyśl lepiej co zrobić.
- Musimy znaleźć użytkownika, czyli... Stand musi o mnie "zapomnieć", wrócić do swojej formy i lecieć dalej. Raczej nie są zbyt inteligentne, mógłbym użyć fali psionicznej by im zadać obrażenia wewnętrzne, skupią się wtedy na powrocie do bazy, gdzie pewnie będą mogły się zregenerować.
- To do roboty!
Jean przywołał Je M'amuse, a Betty za jednym zamachem odmieniła wszystkie kostki. Usłyszeli, jak wibruje powietrze - fale z anteny na głowie jego Standa atakowały kostki. Uspokoiły się nieco, z niektórych zaczęła kapać krew. Oboje Jean i Betty zaczęli się powoli odsuwać.
- Chyba starczy...
Przestał nadawać.
- Cholera, cholera, cholera! - Zaczął uciekać, gdy kostki znowu zabrały się za gonitwę. Betty pobiegła za nim, wylecieli z zaułka i wpadli na taksówkę. Betty otworzyła przednie drzwi, wypchnęła wcinającego z radością kanapkę kierowcę i kiedy tylko do środka wskoczył Jean, przyciskiem zamknęła wszystkie drzwi. Kostki rozbiły się na szybie. Betty wcisnęła pedał gazu, a pojazd natychmiast wystrzelił na drogę. - Uff... Huff... - ziajał Jean - Co teraz?
- Nie wiem, musimy robić kółka po okolicy aż coś wymyślimy...
- Ech... Ech...
- Przestań wzdychać bo mnie dekoncentrujesz, jasna cholera... - mówiła, wymijając fiata. - Gonią nas jeszcze?
Jean się obejrzał.
- Ano.
- Szlag...
Kostki dobijały się do tylnej szyby. Jeana przeszedł dreszcz, gdy zobaczył że niektóre z nich zaczynały gryźć szkło.
- Cholera, gaz, gaz, gaz!
Przywołał Je M'amuse i usadził go u stóp Betty, ramionami wciskając pedał gazu. Taksówka pomknęła szybciej, ale wbudowany ogranicznik prędkości sprawił że oddalili się od kostek tylko trochę.
- Co ty robisz?! Chcesz nas zabić!? - Betty użyła Tonight Josephine by odepchnąć Standa Jeana i przejęła ster, ale nie zwolniła. Zauważyła, że kostki nie dawały już rady się zbliżać.
- 60 kilometrów na godzinę to chyba ich limit. Jean, masz komórkę?
- Mam... - Wyciągnął z kieszeni małe CP.
- 841 258 298, to numer do Charlesa. Daj mu znać!
- Już...!
Chłopak zaczął wpisywać numer.
* * *
Bar "Glitter & Gold", Paryż, Francja, 17 listopada 2041
- Hmmm... Achhh... - westchnął błogo Charles, wciągając kolejną kreskę kryształu.
Jego telefon zaczął wibrować. Spojrzał - nieznany numer. Połknął roztwór wytrzeźwiający, w parę sekund ochłonął i odebrał.
- "Glitter & Gold" czyli twoja dolina królów, najwyższa jakość usług wśród klubów nocnych, Charles Grisloup przy telefonie, słucham? O, Jean! Aha... Aha... Tak... Fajnie... Och... Stand...? Rozumiem... 60 kilometrów... Poproszę bliźniaki Osbourne o przeczesanie miasta, zadzwonię za kwadrans. Tak. Powodzenia.
Rozłączył się i wybrał inny numer. Praktycznie od razu odebrano.
- Halo, René? Tak, to Charles. Jeśli jest tam z tobą Leo, to wiedzcie, że potrzebuję waszej pomocy...
* * *
Rue de Boétie, Paryż, Francja, 17 listopada 2041
Betty już siódmy raz pod rząd jechała tą ulicą. Była coraz bardziej sfrustrowana, tak samo Jean.
- Czemu to dalej nas ściga? Nie męczy się?
- Standy automatyczne się nie męczą. Grr, po co żeś go uderzył?
- Tak wyszło, no...
- "Tak wyszło, no...". Nie ma tak wychodzić! Mieliśmy już być u Charlesa! Długo jeszcze będzie trwał ten kwadrans?
- Zaraz powinien... O, już dzwoni! Halo? - Jean włączył komórkę na głośnomówiący.
Uh, Jean, jesteś! Super, czyli żyjesz, Betty zakładam że też. Słuchaj, bracia namierzyli trzy miejsca gdzie może być użytkownik, żadne nie jest daleko. O dziwo, każde z nich to hotel. Leo włamał się do ich systemów i pogasił neony i billboardy, po tym je poznacie. Jak Stand będzie zyskiwał na prędkości i sile, to znaczy że to ten. Powodzenia! - Rozłączył się.
- Jak oni to... Tak szybko?
- Bracia Osbourne specjalizują się w szybkim przeczesywaniu dużych obszarów, kiedyś pewnie się dowiesz. Patrz na kostki, zaraz miniemy pierwszy hotel!
Jean obejrzał się. Mimo przejechania obok pierwszego budynku, dalej nie mogły się doczłapać do taksówki. Tak samo było przy drugim hotelu. Dopiero przy trzecim lekko przyspieszyły i zaczęły wgryzać się w szybę.
- To tu!
Betty w mgnieniu oka zatrzymała pojazd (wbił się w śmietniki) i razem z Jeanem wyskoczyła na zewnątrz. Trzymając go za rękę użyła Tonight Josephine by szufladki z chodnika wystrzeliły ich pod drzwi hotelu. Akurat ktoś wychodził, więc wpadli do środka, a drzwi zamknęły się za nimi. Kostki, rzecz jasna, zaraz zabrały się za gryzienie szkła.
Zbyli recepcjonistkę i ochroniarzy, weszli do windy i zanim zamknęły się drzwi, kostki wleciały do budynku i jedna nawet zdążyła wpaść do nich zanim się zatrzasnęły. Na szczęście jedna to nie był problem dla Je M'amuse, który złapał ją między palce. Była galaretowata, wewnątrz niej niczym truskawkowe nadzienie pływała krew Jeana.
- Obserwuj reakcje, im będzie się silniej wyrywać tym bliżej celu będziemy. - doradziła Betty.
- Huff... Słusznie...
Winda ruszyła. Z głośniczków poszła spokojna muzyczka. Stali tak we dwójkę, nad nimi wisiał Je M'amuse trzymając wierzgającą się kostkę. Jean tupał nogą w rytm muzyki.
- Przestań.
- Przepraszam.
Kostka wierzgnęła mocniej, gdy wyświetlacz pokazał siódme piętro. Betty zatrzymała windę, wyskoczyli zaczęli przechadzać się po korytarzu, aż kostka była już tak silna, że wyślizgnęła się spomiędzy palców Je M'amuse i zaczęła wgryzać mu w dłoń. Stand Jeana tylko chwycił ją całą garścią i już nie wypuścił.
- To chyba tu. - powiedział, gdy stanęli pod mieszkaniem 77.
Tonight Josephine...
Szybkie dotknięcie zamka i ten wypadł, zamieniony w szufladkę. Jean kopnął drzwi i wkroczyli do mieszkania.
- Co wy... Kim wy...?! - jęknął młody blondyn w okularach. Stał z rozpiętym rozporkiem nad miską pełną czerwonego płynu, który uzupełniały... pomarańczowe kostki.
- Ty... - Je M'amuse wypuścił jedną, ta poleciała nad miskę i wypluła krew Jeana. - Cholerny sukinsynu...
- Wy... Też macie te moce? Tego... Tego nie przewidziałem.
- Mogę go pobić? - spytał Jean.
- Zaczekaj chwilę. Kim jesteś? Co to za Stand?
- No... Uhm... - Mężczyzna zapiął rozporek. - Ten... Za-Zachariah. Zachariah Lucarda. A moja umiejętność... "Stand", jak go nazwałaś, to This Night. - Kostki zaczęły przyjmować regularną formę. Głowa, tors, nawet tym razem ręce i nogi. Z postury This Night przypominał swojego użytkownika, czyli chuchro. - Tak go nazwałem. Rozsyłam go po mieście i zbieram krew, bo mam lekki fetysz i...
- Daruj sobie. Skąd i czy długo go masz.
- Parę tygodni temu... Sam się pojawił... Mógł mi przynosić krew wybranej przeze mnie grupy, a że dzisiaj miałem ochotę na BRh+ to co miałem nie korzystać...
- Cholera. Myślałem że chłopak co w poprawczaku jadł własne smarki był dziwny.
- Nie nam to oceniać, Jean. Ty, Zach. Przysięgasz, że już nie będziesz kradł ludziom krwi, której mogą, nie wiem, potrzebować do życia?!
- Przysięgam! Tylko proszę, zostawcie mnie, wasze Standy wyglądają na silne w porównaniu z moim...
- Wierzę Ci. Nie ukarzemy cię za to, co robiłeś ludziom. Ale za nasze problemy... Jean, uderz go. Dwa razy.
- Tak jest... - Chłopak uśmiechnął się, błysnęły oczy zarówno jego jak i Je M'amuse.
- Nie! Nie! NIE! - Zanim Jean zrobił choćby krok, Lucarda już leżał na ziemi.
- Chyba zemdlał ze strachu.
- To już go zostaw. Chodź, zjemy sobie lody. Ja stawiam.
- Ja chcę jabłkowe!
-------------->
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Standy z tego rozdziału:




Nazwa: This Night
Stand User: Zachariah Lucarda
Wygląd: Nieznana, ale bardzo duża ilość galeretowatych kostek o rozmiarze 2×2×2 cm. Nie mają oczu, ale mają usta z zębami. Po bokach widać niebieskie gwiazdy życia, widywane zazwyczaj na karetkach pogotowia ratunkowego. Stand może złożyć się w postać fizyczną, nie ma wtedy cech szczególnych, oprócz chuderlawej postury.
Działanie: Automatyczny. Używając swoich ostrych zębów, kostki wysysają trochę krwi swoich ofiar (grupę wybiera użytkownik) i przynoszą w sobie do użytkownika. Zaatakowane po drodze będą polowały na atakującego, aż opróżnią go z całej krwi. Kiedy są wszystkie w pobliżu Usera, mogą przybrać formę krótkodystansową, jednak nadal nie mogą walczyć bo Stand nie jest do tego przystosowany, a za to będą przekazywać obrażenia, więc Zach robi zazwyczaj tylko na pokaz. Stand zrodzony z jego fetyszu krwi.